Ukraiński ksiądz, który demonstrantów z Majdanu wspierał nie tylko duchowo, opowiada przerażającą historię o swoim pobycie w niewoli rosyjskich terrorystów.
Walentyn Serowiecki, duchowny od początku zaangażowany w protesty na kijowskim Majdanie, przez dwa miesiące był przetrzymywany przez terrorystów z samozwańczej Ługańskiej Republiki Ludowej. W rozmowie z dziennikarzem ukraińskiego Radia Swoboda ujawnia przerażające szczegóły swojej męki.
– Duchowieństwo powinno zawsze być razem z ludem – mówi Serowiecki pytany przez dziennikarza o powody przyłączenia się do demonstrantów i dodaje, że byli tam również duchowni różnych wyznań.
Serowiecki tłumaczy w rozmowie, że gdy protesty w Kijowie już się zakończyły i część z "majdanowców" pojechała walczyć z rosyjskim okupantem na wschód Ukrainy, postanowił się do nich przyłączyć. Wiedział z wielu relacji, że ich entuzjazm zderzył się z rzeczywistością – brakiem uzbrojenia, siłą terrorystów oraz, niestety, brakiem zainteresowania ze strony władz ukraińskich. – Grupa dziennikarzy i duchownych wybrała się więc na front. Rozdawaliśmy naszym Biblie – mówi.
Na pytanie, jak dostał się do niewoli, duchowny odpowiada: "W ostatnim punkcie kontrolnym sił ukraińskich zapomniano nas poinformować, że kolejne punkty są już w rękach terrorystów. I tak minęliśmy trzy strażnice terrorystów, w każdym rozdając Biblie i witając żołnierzy hasłem "Chwała Ukrainie!" Zgubiliśmy drogę do Słowiańska. Nagle dotarliśmy na czwarty punkt. Tam nas napastowano: "O jakiej Ukrainie i jakiej chwale mówicie?" - wrzeszczeli do nas uzbrojeni mężczyźni. Udało nam się ich uspokoić. Kazali zdjąć ukraińskie tablice rejestracyjne z naszych samochodów oraz włączyć "koguty" i pozwolili nam jechać dalej. Znajomi z Lwowa przez telefon pomogli nam odnaleźć właściwą drogę do Słowiańska. Pech chciał, że na piątym punkcie był akurat dowódca zmiany. Zatrzymano nas i zabrano do generała Kozicyna. "Znam cię. Byłeś na Majdanie" – powiedział wojskowy. W jednej z Biblii miałem zdjęcie w towarzystwie Petra Poroszenki i Witalija Kliczki. Zostałem pobity. Bito mnie przez cały dzień i pół następnego. W nocy zostałem uprowadzony do Rosji".
Z relacji Serowieckiego wynika, że trafił do tymczasowego obozu w ruinach zakładu przemysłowego pamiętającego czasy sowieckie. Wraz z innymi uprowadzonymi był tam trzymany przez osiem dni i osiem nocy.
Duchownego terroryści przewieźli potem do Ługańska i zamknęli wraz z innymi w piwnicy jednego z budynków administracji obwodowej. – Terrorystom łatwiej było nas pozabijać, niż trzymać w ukryciu. Dlatego zabili wielu więźniów, a mnie kazali chować ciała. Nie na żadnym cmentarzu, ale na śmietnisku – opowiadał Serowiecki.
– Czy ktoś was szukał albo starał się was ratować? – zapytał dziennikarz duchownego.
Z odpowiedzi dowiadujemy się, że o miejscu niewoli Serowieckiego dowiedział się jego przyjaciel z Majdanu – muzułmanin o imieniu Szamil – od braci z Ługańska.
– Nasze dokumenty terroryści wrzucili na kupę martwych ciał. Zrobiono nam zdjęcia i umieszczono je w internecie. Ale nasze rodziny i nasi bracia muzułmanie czuli, że żyjemy. (...) Nagle pewnego dnia przywieziono mnie przed Igora Płotnickiego, przywódcę Ługańskiej Republiki Ludowej. Bez słowa wyjaśnienia powiedział tylko, że jestem wolny. Dziennikarze zostali wypuszczeni kilka dni wcześniej, pozostali – już po moim wypuszczeniu – opowiadał.
Zapytany, jak się dziś czuje, duchowny nie ukrywał rozczarowania, że władze Ukrainy się o niego nie upomniały. Czuje się zapomniany. – Mam złamane żebro i wirusowe zapalenie wątroby typu C. Nie mam pieniędzy nawet na wizytę lekarską. Łatwiej mi wrócić na front niż narzucać się znajomym tu w Kijowie. To takie dziwne. Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Poroszenką, Hełetejem (b. szefem ukraińskiego MON, przyp.red.), a dziś jestem tu, gdzie jestem – mówi Duchowny.