„Zdrajcy odwalą kitę. Zaufajcie mi. Ci ludzie zdradzili swych przyjaciół, swych towarzyszy broni. Cokolwiek dostali w zamian, te trzydzieści srebrników, które im darowano, udławią się nimi”. To słowa Władimira Putina z 2010 roku. To wtedy Rosja musiała, w zamian za swych nielegałów złapanych w USA, oddać Zachodowi cztery osoby skazane za szpiegostwo. Jedną z nich był Siergiej Skripal. To tego byłego oficera GRU, wraz z córką, otruto 4 marca w angielskim Salisbury - pisze na łamach nowego numeru tygodnika GAZETA POLSKA Antoni Rybczyński.
Nie ma kogoś takiego jak były oficer wywiadu, zaś zdrajcy zawsze kończą źle – to słowa samego Władimira Putina, nieraz przez niego powtarzane. Za rządów byłego kagiebisty rosyjskie służby urządziły sobie prawdziwe polowanie na „wrogów” i „zdrajców” zbiegłych za granicę. Zaczęli zabijać w 2004 r. (były prezydent Czeczenii Zelimchan Jandarbijew wysadzony w powietrze w Katarze) i do dziś mają na koncie kilkadziesiąt takich ofiar. W samej Wielkiej Brytanii co najmniej piętnaście, w Stanach Zjednoczonych trzy, a co dopiero w takich krajach jak Turcja czy Austria? Nie jest łatwo ukryć się przed putinowskimi zabójcami. Wiele można zarzucić Łubiance, ale na pewno nie brak cierpliwości.
Otrucie Siergieja Skripala to już kolejny od czasów zamordowania Aleksandra Litwinienki zamach na rosyjskiego emigranta w Zjednoczonym Królestwie. Nie zawsze kończy się śmiercią ofiary. Ale w tym przypadku mamy do czynienia z czymś nowym. Po raz pierwszy Rosjanie uderzają w zdrajcę, który już był osądzony i ukarany. W człowieka, którego ułaskawili i wypuścili na Zachód. Dlaczego to zrobili? Bo Putin przypomina dziś ranne zwierzę zagonione w kąt. Taka bestia jest gotowa kąsać, nawet gdy to się wydaje zupełnie bezsensowne. Tak jak próbował przerazić świat prezentowaną w orędziu 1 marca rzekomą superbronią atomową, tak trzy dni później postraszył swymi zabójcami. Tylko zdecydowane działania zachodnich polityków i służb mogą wreszcie położyć kres bezkarności rosyjskich służb na obcym terytorium.
Licencja na zabijanie
Rosyjskie służby pod rządami Władimira Putina wykonują tzw. mokrą robotę na skalę niewidzianą w tym kraju od czasów stalinowskich, gdy agenci specjalnego wydziału OGPU/NKWD siali postrach na całym świecie, od Meksyku i USA po Turcję i Chiny. W 2003 roku generał Andriej Nieczajew, pierwszy zastępca szefa służby kontrwywiadu FSB, podpisał wewnętrzną dyrektywę zezwalającą na likwidowanie za granicą „osób nielegalnie zbiegłych z Rosji i poszukiwanych przez federalne służby specjalne”. Następnym krokiem było przyjęcie przez Dumę – w 2006 r. – ustawy zezwalającej tajnym służbom dokonywać zabójstw poza granicami Rosji. Uchwalono wtedy cały pakiet tzw. ustaw antyterrorystycznych i ukryto w nich zapis o tym, że prezydent może wydać rozkaz specnazowi lub agentom wywiadu prowadzenia operacji w innych państwach z opcją pozbawiania życia. Już kilka miesięcy później zmarł w męczarniach Aleksandr Litwinienko, zamordowany przy użyciu radioaktywnego polonu-210 w Londynie. Ale przecież lista „wrogów ludu” zamordowanych na zlecenie lub za milczącą zgodą Putina jest o wiele dłuższa. W samej Wielkiej Brytanii można mówić o kilkunastu ofiarach – i to już po zabójstwie Litwinienki. Posłańcy śmierci z Kremla potrafili sięgnąć nawet Stanów Zjednoczonych – które przez dwie kadencje Baracka Obamy straciły sporo, jeśli chodzi o skuteczność służb specjalnych. Świadczy o tym tajemnicza, brutalna śmierć Michaiła Lesina, byłego szefa putinowskiej propagandy, w hotelu w Waszyngtonie pod koniec 2015 r.
Całość czytaj w najnowszym numerze "Gazety Polskiej"