Brytyjska premier krytykuje byłego szefa dyplomacji za słowa o muzułmankach. Theresa May przyłącza się tym samym do wielu innych polityków stronnictwa, którzy za niesmaczne uznali sformułowania, jakich Boris Johnson użył wobec kobiet noszących burki. Padły one wczoraj w felietonie dla dziennika "Daily Telegraph".
Były szef brytyjskiej dyplomacji wyrażał swoją opinię na temat zakazu zasłaniania twarzy wprowadzonego przez Danię. Podkreślał, że sprzeciwia się podobnemu rozwiązaniu na Wyspach, ale zastrzegł, że "mam pełne prawo prosić kogoś o odsłonięcie twarzy podczas spotkania w moim biurze poselskim". Dodał, że to samo prawo powinny mieć szkoły czy uniwersytety wobec uczniów i studentów, którzy wyglądają "jakby chcieli obrabować bank". Boris Johnson porównał też kobiety w burkach do skrzynek na listy.
Brandon Lewis, przewodniczący Partii Konserwatywnej wyraził zniesmaczenie i wezwał byłego szefa dyplomacji do przeprosin. Do apelu przyłączyła się wkrótce premier Theresa May. - Język użyty do opisu wyglądu innych osób był znieważający. Użycie go było czymś złym - powiedziała przywódczyni Konserwatystów, dodając, że Boris Johnson nie ma prawa dyktować kobietom, jak mają się ubierać.
Są też jednak obrońcy byłego ministra spraw zagranicznych. Andrew Bridgen przekonuje w BBC, że to atak przeciwników politycznych, którzy chcą podkopać dążenia Borisa Johnsona, by kiedyś zostać premierem. - To był erudycyjny felieton, z odrobiną humoru. Boris pisze, że uważa, iż rozwiązania duńskie nie są właściwie w naszym kraju. Nie ma za co przepraszać, wszystko zostało rozdmuchane przez tych, którzy chcą mu zadać polityczny cios - przekonywał poseł.
Jeden z doradców byłego szefa dyplomacji, cytowany anonimowo przez BBC. powiedział, że oburzenie słowami Borisa Johnsona to tłumienie debaty. - Jeśli nie zdołamy bronić wartości liberalnych, oddamy grunt reakcjonistom i ekstremistom - powiedział.