Zamieszki w Monrowii. Budynek parlamentu w ogniu
Od rana w środę płonie budynek połączonych izb liberyjskiego parlamentu i choć władze nie podały przyczyny pożaru, najprawdopodobniej doszło do podpalenia, ponieważ dzień wcześniej stolica została sparaliżowana demonstracjami.
Rozpędzeni we wtorek demonstranci wrócili w środę na główną ulicę Monrowii, Sinkor. Po raz kolejny doszło do brutalnych starć z policją, tym razem na tle płonącego parlamentu, z którym nie radziła sobie stołeczna straż pożarna. Stary sprzęt odmawiał posłuszeństwa, nie działały pompy, sparciałe węże pękały i ciekła z nich woda.
Zanim zakończono naprawy, przeprowadzony na ulicy wypełnionej walczącymi z policją tłumami, strażacy korzystali ze zwykłych metalowych wiader, wrzeszcząc na przeszkadzających im ludzi, by zrobili im przejście. Na szczęście nie było problemu z wodą, ponieważ budynek stoi w odległości dwustu metrów od brzegu oceanu. Ale w środę wieczorem wciąż widać było kłęby czarnego dymu i języki ognia wydobywające się spod charakterystycznej kopuły budynku, zwanego w Monrowii Kapitolem.
Pożar i zamieszki sparaliżowały stolicę, która ma jedną główną drogę, właśnie tę, przy której płonął parlament i gdzie demonstranci obrzucali kamieniami policjantów, strzelających do nich gumowymi kulami i granatami dymnymi. Dojazd z lotniska do centrum miasta, zwykle trwający około dwóch godzin, w środę zajął sześć godzin.
Po względnym uspokojeniu sytuacji, wieczorem policja zatrzymała kilkadziesiąt osób, w tym asystenta byłego prezydenta, wydała też nakaz zatrzymania jednego z kongresmenów, który dzień przed pożarem krzyczał publicznie, że "spali ten budynek". A w dniu, gdy płonął "Kapitol" zabarykadował się w swojej rezydencji, którą otoczył uzbrojonymi ochroniarzami.
Liberia jest niespokojna od czasu ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych, które wyłoniły również nowego prezydenta. Były piłkarz George Weah, który jako prezydent doprowadził gospodarkę kraju do ruiny, przegrał, a zastąpił go biznesmen Joseph Boakai. Nowy prezydent poważnie potraktował swoje przedwyborcze obietnice, nie tylko te dotyczące rozwoju jednego z najbiedniejszych krajów na świecie, oczyszczenia ulic i plaż ze śmieci, ale też tę o osądzeniu zbrodniarzy dwóch wojen domowych z lat 1989-2003, którym od ponad dwudziestu lat nie spadł włos z głowy. Co więcej kilku z nich zasiada w senacie, pobierając miesięcznie kilkanaście tysięcy dolarów pensji. Jeden z nich, Thomas Nimely Yaya, od miesięcy grozi, że powołanie takiego sądu doprowadzi do wojny. Podobnie straszył jeden z największych zbrodniarzy Liberii, zmarły w listopadzie Prince Johnson.
Dodatkowo prace parlamentu od kilku miesięcy całkowicie sparaliżował spór o jego przewodniczącego, w Liberii naśladującej Stany Zjednoczone zwanego spikerem. Liberyjski spiker jest z opozycyjnej partii, a choć pensją znacznie przewyższa swoją amerykańską odpowiedniczkę, oskarżony jest o przyjęcie wielomilionowych łapówek. We wtorek udało się go ostatecznie odwołać, co właśnie doprowadziło do protestów, w których zwykle uczestniczą opłacani przez partie polityczne agresywni młodzi ludzie. Nierzadko przed zamieszkami są odurzani narkotykami, a zawsze na miejsce przywożeni wynajętymi ciężarówkami.
Środowe starcia policji z demonstrantami zaniepokoiły ECOWAS, blok regionalny, którego Liberia jest współzałożycielem. W środę organizacja zwróciła się z prośba do władz Liberii: "ECOWAS wzywa wszystkich do przestrzegania praworządności i zasad demokracji zgodnie z konstytucją Republiki Liberii". Organizacja zaapelowała o "prawdziwy dialog i pojednanie w celu wspierania trwałego pokoju i stabilności w Liberii" i szerszym, mocno niespokojnym regionie Afryki Zachodniej.
Źródło: PAP
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
Jesteśmy na platformie X: Bądź z nami na X