"Gazeta Wyborcza" dotarła da raportów dyspozytorskich z kopalni Mysłowice-Wesoła, z których wynika, że władze kopalni wiedziały o zagrożeniu wybuchem metanu. Nie wstrzymały jednak prac wydobywczych, by nie narazić kopalni na straty.
W poniedziałek wieczorem minął tydzień od katastrofy w mysłowickiej kopalni. Na poziomie 665 m doszło prawdopodobnie do zapalenia bądź wybuchu metanu. W strefie zagrożenia znajdowało się wówczas 37 górników. 36 wyjechało na powierzchnię, 31 trafiło pierwotnie do szpitali. 42–letniego kombajnisty dotąd nie odnaleziono. W poniedziałek rano w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich zmarł jeden z najciężej rannych, 26–letni górnik.
Z publikacji "Gazety Wyborczej" wynika, że już na 3 dni przed katastrofą górnicy informowali, że w rejonie ściany 560, gdzie doszło w poniedziałek do wybuchu, pojawił się ogień. Jedna zmiana została stamtąd tymczasowo wycofana.
Tymczasem przedstawiciele Katowickiego Holdingu Węglowego, właściciela kopalni Mysłowice-Wesoła, dementowali informacje o ogarniającym coraz więcej korytarzy pożarze. Obecność ratowników usprawiedliwiały zaś "działaniami profilaktyki przeciwpożarowej".
Jak informuje "Wyborcza", raporty dyspozytorskie świadczą o tym, że było to coś więcej, niż tylko działania zapobiegawcze. Od czwartku – czyli na cztery dni przed katastrofą – pod ziemię zjeżdżały regularnie liczne grupy ratowników.
Gdy doszło do wybuchu metanu wieczorem 6 października, akcję prowadziło naraz dziewięciu ratowników. A to zdaniem rozmówcy "GW", Jerzego Markowskiego, byłego wiceministra gospodarki i ratownika górniczego z długim stażem, świadczy o tym, że prowadzono "poważną akcję ratowniczą". Wynika stąd zatem, że władze kopalni miały świadomość niebezpieczeństwa, jednak wydobycia nie przerwały – pisze "Wyborcza".