Często patrzymy na Kresy przez pryzmat zbrodni wołyńskiej. Banderowskie ludobójstwo przedstawiane jest niekiedy jako smutny finał kresowej epopei, jej wielka porażka. Sprzyja to narracjom, podważających sens Kresów, w takim znaczeniu, o którym pisał Piłsudski: „Kresy to zetknięcie jednej kultury z drugą, jednego narodu z drugim, jednego wychowania z innem”.
Mamy co najmniej dwie antykresowe narracje. Narracja lewacka, która kwestionuje sens „pchania się tam” i sugeruje że Polacy już dawno powinni się stamtąd wycofać. Z drugiej strony jest narracja endecka o tym, że Kresy należało całkowicie spolonizować a czego się spolonizować nie dało - oddać, najlepiej Rosjanom. A „spolonizować” znaczyło dla nich wyeliminować inne grupy narodowe i etniczne a nawet „dopolonizować” kresowych Polaków, robiąc z nich takich wschodnich Warszawiaków, Krakowiaków i Górali. Analogiczne podejście mają nacjonaliści ukraińscy. Komentując film „Wołyń”, Piotr Tyma, prezes Związku Ukraińców w Polsce, co prawda krzywił się, że w złym świetle pokazano banderowców ale radował się, że zburzony został sielankowy obraz Kresów.
Czy naprawdę zbrodnia wołyńska była tragicznym finałem kresowej różnorodności, która nie miała racji bytu? Nie zgadzam się z takim stwierdzeniem. Po pierwsze, banderowskie ludobójstwo, mimo okrucieństwa i tysięcy ofiar nie przyniosło ostatecznie depolonizacji Wołynia i Galicji i likwidacji Kresów w znaczeniu kulturowym i społecznym. Depolonizacji dokonali Sowieci, choć banderowcy zrobili dla nich dobry wstęp. Sowieci wykorzystali teoretycznie wrogi im ukraiński nacjonalizm do swoich celów. Banderowcy dokonali planowego ludobójstwa na ludności polskiej, choć wszystko upozorowali tak, by wyglądało na spontaniczny wybuch gniewu ukraińskich chłopów. Pisał o tym historyk Grzegorz Motyka. Pamiętajmy też, że rzeź ta została dokonana po kilku latach okupacji sowieckiej a potem niemieckiej, terenach, którymi wówczas nie administrowała ani Polska ani Ukraina. Tak więc nie można, moim zdaniem, nazwać Wołynia ostateczną klęską Kresów.