Być w Neapolu i nie zajrzeć do kościoła pod wezwaniem własnej patronki? Właśnie od tej nieznanej świątyni, nieopodal głównej stacji kolejowej przy placu Garibaldiego zaczynam zazwyczaj kolejne odkrywanie miasta pod Wezuwiuszem. Bardzo często do niego wracam.
Chiesa di Sant' Anna alle Paludi, u wylotu uliczki o tej samej nazwie jest... niepozorny. Ale wnętrze zaskakuje, przede wszystkim rzeźbą w pomalowanym drewnie autorstwa Giuseppe Picano z końca XVIII wieku, który szlifował warsztat u samego Luigiego Vanvitelli, jednego z największych architektów i inżynierów włoskich pochodzenia holenderskiego. Nazwisko Vanvitellego przeszło do historii głownie dzięki projektowi Pałacu Królewskiego w Casercie - dziś na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jednak równie ciekawy jest jego wkład w słynne, rzymskie zabytki. Brał udział w przebudowie Fontanny Trevi, fasady Bazyliki św. Jana na Lateranie, a nawet pomógł ustabilizować słynną kopułę wieńczącą Bazylikę św. Piotra.
Wracając do figury mojej patronki - co jest w niej takiego niezwykłego? Święta Anna trzymająca w ramionach dziewczynkę, czyli Marię jest wyraźnie stara i zmęczona życiem, bez iskry radości. Bardzo zwykła, co czyni ją szczególnie bliską. Ma na sobie prostą szatę, ale, co zabawne, z jej uszu zwisają bardzo szykowne, złote kolczyki - uszy dziecka zdobią podobne cacka. Święta ma też kilka złotych łańcuszków na szyi. To wszystko są wota. Ale na tym nie koniec, bo oprócz klejnotów i biżuterii pod figurą sporo jest innego rodzaju wot - różowych miśków, pluszowych serduszek, suchych wianuszków z kwiatów. To wszystko są podziękowania za okazane łaski.
Jak tłumaczyła mi starsza pani opiekująca się ołtarzem, niegdyś ten obszar należał do wsi, uprawiano tu warzywa, ale grunty były bagniste, stąd nazwa samego kościoła - św. Anny na mokradle.