Debata na temat zapłodnienia pozaustrojowego powraca. Lewica wyraźnie chce wymusić na rządzie Ewy Kopacz przyjęcie sprzyjających in vitro rozwiązań prawnych, ale robi to w taki sposób, że ujawnia sporo prawdy o samej tej procedurze. Tak jest z tekstem w najnowszym numerze tygodnika „Polityka”.
Jego autorka rozpoczyna od zdania, która pokazuje nagą prawdę o tej procedurze. „Mówi o nich mrożaki. A ma ich jeszcze dziesięć. Może to było za dużo? Mrozili jeszcze w czasach, gdy możliwie największą liczbę zarodków zapłodnionych uważano za sukces. A., matka jednego dziecka, czeka. Przecież dziesięciu nie urodzi. Prawdę mówiąc, nie urodzi nawet jednego więcej, nie stać jej, zmieniło się w jej życiu” – zaczyna tekst „Prawo w zarodku” Agnieszka Markowska.
I już tylko to zdanie pokazuje, jakie są koszty ludzkie procedury in vitro. Dziesięć istnień ludzkich znajduje się w butlach z ciekłym azotem, bo ich mama nie ma ochoty rodzić już więcej dzieci. Opis butli i znajdujących się w nim dzieci także znajduje się w „Polityce”. „Cały materiał – zarodki i komórki rozrodcze – przechowywany jest w specjalnych butlach z ciekłym azotem, trochę podobnych do wielkich garnków. W nich znajdują się metalowe pręty, zwane łyżkami, wkładane do pojemników w kształcie tub od góry. W łyżkach umieszczane są dokładnie opisane szklane słomki (kriotubki) z (…) zarodkami. W jednej butli można przechowywać kilkanaście tysięcy takich słomek”.
Tyle opisu. A teraz jeszcze kilka faktów, których „Polityka” już nie podała. Otóż gdyby tylko wziąć pod uwagę „mrożaki” A., to rozmrażanie ich przeżyje jedynie sześć z dziesięciu zarodków (skuteczność rozmrażania wynosi bowiem właśnie 60 procent), implantuje się zaś do macicy i będzie miało szansę urodzić od 10 do 20 procent z dzieci, czyli w najlepszym wypadku urodzi się jedno z dziesięciu dzieci, jakie przechowywanych jest obecnie w butlach z ciekłym azotem... I to także jest niewygodna prawda o tej procedurze.
Owszem można udawać, że to nie są ludzie, ale żeby to zrobić, trzeba podważyć jakąkolwiek wartość obiektywnej prawdy. Tak robi prof. Jacek Hołówka, który przekonuje, że status zarodka zależy od woli rodziców. – Dopóki płód nie ma zdolności czucia, rodzice decydują czy jest człowiekiem w sensie normatywnym czy nie, bo w sensie biologicznym składa się oczywiście z tkanek ludzkich – oznajmia filozof.
I aż trudno nie zadać pytania, czy w takim razie o tym, czy noworodek jest człowiekiem też mogą decydować rodzice? Albo czy dzieci mogą decydować o tym, człowiekiem w sensie normatywnym jest staruszka z Alzheimerem? Jeśli nie ma prawdy obiektywnej, a podstawą decyzji są opinie bliskich, to w istocie droga do likwidacji każdego i zawsze jest otwarta... Bo przecież nie ma powodów, by na siłę uznawać, że ciężko ranny motocyklista jest „człowiekiem w sensie normatywnym”, skoro można tylko powiedzieć, że „biologicznie składa się on z ludzkich komórek”...