Sprawa ze szpitala na Madalińskiego (bo trudno to miejsce nazywać jeszcze Szpitalem Świętej Rodziny) pokazuje prawdę o całym systemie opieki zdrowotnej, który niszczony jest przez aborcję.
Wczoraj, przez cały niemal dzień, rozmawiałem z ludźmi (także lekarzami i pielęgniarkami), którzy odpowiadali na informacje o szpitalu, w którym nie podjęto ratowania dziecka, które wcześniej abortowano. I nie były to rozmowy miłe, bo wynikało z nich, ni mniej ni więcej, tylko tyle, że takie sytuacje jak ta na Madalińskiego nie są wyjątkowe. Zdaniem moich rozmówców spora część dzieci, które abortowane są z powodu Zespołu Downa w 23 czy 24 tygodniu rodzi się żywych (niektórzy z nich mówili nawet o 80 procentach, inni o połowie), a potem jest dobijanych poprzez odmowę opieki medycznej. Odmowa opieki nad żywym dzieckiem jest standardem, bo – jak podkreślali informatorzy – w procedurze aborcji chodzi o to, by pozbawić życie, jeśli się to nie udało przed narodzeniem, to trzeba dokończyć procedurę po nim. Ile zatem dzieci z abortowanych w ubiegłych latach konało obok lekarzy, którzy nie byli zainteresowani ich losem? To pytanie pozostaje otwarte, i zapewne nigdy nie poznamy na nie odpowiedzi. Ciałka dzieci (także tego zabitego na Madalińskiego) już dawno zostały puszczone z dymem, jako odpady medyczne.
Ale to nie jedyny wniosek z tych rozmów. Ogromna większość moich rozmówców przyznaje, że w przypadku położnych klauzula sumienia pozostaje fikcją (tu akurat szpital na Madalińskiego pozostaje wyjątkiem). Położnym już na starcie mówi się, że jeśli odmówią uczestnictwa w zabijaniu, to znajdzie się sposób, by pozbawić je pracy. Oficjalnie nie z powodu odmowy aborcji, ale innych przyczyn. - Mamy tu dużo położnych i możemy wybierać – mają mówić pracodawcy. Lekarze, szczególnie młodsi, choć mogą odmówić uczestnictwa, i oni to robią, to nie chcą komentować tego, co dzieje się w ich szpitalach. Przełożeni mogą bowiem zablokować im specjalizację (a ginekologia jest zniszczona przez aborcjonizm i nie lubi się w niej obrońców życia), i znacząco utrudnić życie zawodowe. Lekarze także więc milczą, a jeśli decydują się na rozmowy, to jedynie anonimowo.
Taki obraz polskiego systemu może przerażać. Ale jeszcze bardziej przeraża fakt, że nikt nie chce z nim skończyć. Na nasze wczorajsze próby nie odpowiedziało (choćby zainteresowaniem) Ministerstwo Zdrowia, a politycy PiS starannie w wypowiedziach publicznych unikali odpowiedzi na pytanie, czy trzeba zmienić prawo dotyczące aborcji eugenicznej. Oczywiście część z nich przyznawała, że dobrze byłoby to zrobić, ale odwagi, by powiedzieć otwarcie, że to konieczność, i że nie można tego tak zostawić brakowało.
A przecież obraz, jaki wyłania się zza lekko uchylonych drzwi szpitala na Madalińskiego jest porażający. I dotyczy nie tylko tego jednego szpitala, ale całej Polski. Z moich rozmów (a zapewniam polityków i urzędników państwowych, że nie trzeba wiele, by odbyć podobne) wynika, że dzieci pod promiennikami ciepła umierają w całej Polsce, że ludzie w lekarskich fartuchach (lekarzami nazwać ich nie sposób) zostawiają małych ludzi, by konali oni po aborcjach gdzieś na uboczu, a dyrektorzy placówek troszczą się jedynie o to, by nikt się o tym nie dowiedział, i by zakneblować usta obrońcom życia (przypadek rzeszowski) i pracownikom (cała Polska). Bez zmiany prawa, bez jasnego stwierdzenia, że aborcja eugeniczna jest zbrodnią, której nie wolno tolerować, takie sytuacje będą nadal nagminne. Czas więc powiedzieć zupełnie otwarcie: politycy, którzy nic z tym nie robią, urzędnicy, którzy to tolerują biorą tę zbrodnię także na swoje sumienia.
Tomasz P. Terlikowski
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Aborcja w 24 tygodniu ciąży w szpitalu im. Świętej Rodziny. Sprawę zbada prokuratura?
Terlikowski: Dziecko konało godzinę. Za tę zbrodnię ktoś musi odpowiedzieć!
Prof. Chazan: Aborcja jest wyrokiem śmierci. Nikt nam nie dał władzy, aby wyrokować o czyimś życiu