Niby są, ale tak jakby ich nie było. Władze Warszawy w dobie wojny na Ukrainie nie mają pojęcia, jaką infrastrukturą ochronną dysponuje miasto, którym zarządzają. Gdyby przyszło się mierzyć z takim problemem, z jakim mierzy się Kijów, ludność cywilna pozostawiona by została sama sobie. Wystarczyło jedno pytanie radnego, by obnażyć brak zainteresowania bezpieczeństwem mieszkańców Prezydenta Rafała Trzaskowskiego i jego zastępców, a także całej urzędniczej świty.
Warszawa. Stolica Polski. Metropolia z ponad 2-milionową populacją położona niecałe 300 kilometrów od granicy, za którą spadają bomby kasetowe i śmiertelnie groźne rakiety. Nikt nie wie, w którą stronę konflikt może się rozszerzyć. Od tygodni mówi się o możliwej próbie sprowokowania ataku Rosji na Polskę. I co? I nic. W warszawskim Urzędzie Miasta nikogo to nie wzrusza. Wzruszają za to symboliczne syreny, które zawyły w hołdzie ofiarom tragedii smoleńskiej. Przez 3 minuty, raz w roku.
Co wiemy?
Z pytaniem o liczbę miejsc w schronach przeciwlotniczych zwrócił się radny warszawskiej dzielnicy Białołęka Filip Pelc. „Jeżeli to możliwe, proszę o podanie również lokalizacji schronów” – napisał w interpelacji.
Odpowiedź, jaką uzyskał, w sytuacji z jaką mamy obecnie do czynienia jest co najmniej zadziwiająca. „Samorząd m.st. Warszawy nie dysponuje informacją o liczbie schronów budowanych w latach 50-tych, 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku oraz ich lokalizacji. Kwestia budowy i utrzymania schronów przestała istnieć w chwili wprowadzenia zmian w ustawie o powszechnym obowiązku obrony Rzeczpospolitej Polskiej, uchylając z niej przepisy wykonawcze dotyczące Obrony Cywilnej” – odpowiedział wicedyrektor stołecznego Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Marek Kujawa.
Według magistratu, w polskim systemie prawnym od 1 lipca 2004 r. nie ma zdefiniowanego pojęcia budowli ochronnej (schronu i ukrycia), więc żaden urząd nie prowadzi ich ewidencji, konserwacji, czy też planowania użycia.
Nie ma również żadnych danych o ich wyposażeniu i stanie technicznym.