TV Republika rozmawiała z żołnierzami, którzy strzegą granicy polsko-białoruskiej. Rozmowy odbyły się przed skutkami tragicznych wydarzeń, do których dochodziło w ostatnich dniach. Obraz, który wyłania się z relacji polskich żołnierzy, jest szokujący. Podczas jednej próby nielegalnego przejścia przez granicę na 20 osób aż czterem to się udaje, a nie każda jest potem złapana w Polsce. Do takich wydarzeń dochodzi niemal codziennie.
Najpierw przypomnijmy, bo nie dość, że od kwietnia nasiliły się próby nielegalnego przejścia przez granicę z Białorusi do Polski, to imigranci są coraz bardziej agresywni wobec polskich żołnierzy, policji, która jest przy granicy i Straży Granicznej.
W ostatnich tygodniach doszło do ataku nożem na żołnierza, który po kilku dniach w szpitalu zmarł. Funkcjonariusz Straży Granicznej, który zaatakowany został konarem, jest w szpitalu z poważnymi obrażeniami głowy. Migranci zaatakowali patrole podlaskiej policji, w wyniku czego uszkodzono dwa samochody. W ciągu poprzedniego weekendu odnotowano prawie 670 prób nielegalnego przedostania się do Polski. Wówczas też w kierunku patroli rzucano konarami i kamieniami.
Sytuacja jest tak dynamiczna, że trudno być na bieżąco z wszystkimi wydarzeniami przy granicy polsko-białoruskiej. TV Republika rozmawiała z kilkoma żołnierzami, którzy strzegą od kilku lat granicy polsko-białoruskiej. Oddajmy im głos.
"Przełożeni nam nie pomagają"
– Może wydać się to dziwne, co teraz powiem, ale od kiedy zaczęło się dużo przejść imigrantów, od kwietnia, to mamy wrażenie z kolegami, że nasi przełożeni nie ułatwiają nam pracy. Tak jakby ci migranci mieli przechodzić na stronę Polski. Ciągle jesteśmy opieprzani za swoje działania – mówi jeden z naszych rozmówców, który od ponad dwóch lat regularnie pilnuje polskiej granicy.
Kilka dni po naszych rozmowach z żołnierzami Onet ujawnił, że na przełomie marca i kwietnia doszło do skandalicznej sytuacji. Gdy imigranci nielegalnie przekraczali granicę, a strzały w powietrze żołnierzy ich nie odstraszyły, to żołnierze 1. Warszawskiej Brygady Pancernej zaczęli w obronie koniecznej strzelać w ziemię, niektóre z wystrzelonych łącznie 43 pocisków trafiły rykoszetem w płot.
Gdy migranci wycofali się, do akcji wkroczyła Straż Graniczna, która zawiadomiła Żandarmerię Wojskową. Jak podał Onet, który cytował relację żołnierza: "trzech chłopaków z kompanii wyprowadzono w kajdankach jak bandytów", wobec dwóch wszczęto postępowanie, a z aresztu wyszli dzięki zbiórce kolegów z batalionu na opłacenie prawnika.
Polscy żołnierze są na wolności, ale postawiono im zarzuty z art. 231 kodeksu karnego, który za narażenie człowieka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu przewiduje karę do trzech lat więzienia, w związku z art. 160 kk mówiącym o działaniu na szkodę interesu publicznego lub prywatnego przez funkcjonariusza publicznego, który przekracza uprawnienia lub nie dopełnia obowiązków. Ten czyn także jest zagrożony karą do trzech lat pozbawienia wolności. Prokurator zawiesił żołnierzy w czynnościach służbowych do 27 czerwca.
Wojskowa radiostacja nie działa w miejscu, gdzie przechodzi najwięcej migrantów
To częściowo wyjaśnia, dlaczego przełożeni od tego czasu zachowują się tak wobec żołnierzy. Ci dzielą miejsca "przejść" na część, gdzie jest postawiony mur oraz odcinek tzw. bagien, gdzie granica jest zabezpieczona tylko samą siatką. W tym miejscu próbują przejść na polską stronę najbardziej liczne grupy, powyżej 50 osób. Zwykle próby przejść zaczynają się, gdy robi się ciemno, albo nad ranem około 3 w nocy.
– Nas jest dwóch na posterunku, zanim Straż Graniczna przyjedzie nam pomóc, to mija godzina, a w tym czasie imigranci zdążą przejść, przynajmniej kilku. Wojskowa radiostacja, która mamy na wyposażeniu, nie działa w miejscu tych bagien, nie mamy tam zasięgu, więc nie możemy się ze sobą kontaktować – opowiada żołnierz, który wielokrotnie brał udział w akcjach powstrzymujących nielegalne przejście granicy. – Oprócz służbowych, mamy też swoje prywatne radiostacje, ale przełożeni zakazują nam ich używania, bo nie są szyfrowane, ale bez tego ta granica by w ogóle nie działała.
– Podczas takiej próby przejścia, gdy interweniujemy, to na jedną interwencję wystarcza nam ten gaz pieprzowy, który mógł pan widzieć podczas tych nagrań z granicy. A dostawa kolejnego zapasu jest... za dwa tygodnie.
– Teraz są kamery, więc Straż Graniczna nam pomaga w ten sposób, że informują nas, w którym miejscu trwa przejście, jeśli odpowiednio szybko zauważą. My jesteśmy rozstawieni co około 800 metrów, więc nie jesteśmy w stanie wszystkiego widzieć i dopilnować. Poza tym migranci mają teraz ten patent z lewarkiem samochodowym i rozginają pręty, więc sprawnie im idą te próby przejścia. Zanim my dobiegniemy na miejsce, to 4-5 osób zdąży już przejść.
I kontynuuje: – A na tych bagnach, takich rozlewiskach, które teraz coraz częściej są miejscem przejść, bo jest ciepło i w dużej mierze wyschły, to zbierają się te liczne grupy, więc zdąży przejść 20 największych mężczyzn z kijami i resztą sprzętu, który mają. Reszta już się zawaha jak nas widzi i odpuszcza. Część z tych, którzy przejdą na naszą stronę, jest wyłapywana, ale na pewno nie wszyscy.
Kolejny żołnierz opowiada o podejściu przełożonych: – Po jednej z akcji odpierania ataku na nas, gdy było gorąco i musieliśmy strzelać w powietrze, a to nie zawsze skutkuje wycofaniem się imigrantów, musieli nam pomagać koledzy z innych posterunków. Gdy po wszystkim wróciliśmy do jednostki, to nikt nie pytał się czy nam się nic nie stało, tylko musieliśmy tłumaczyć się z wystrzelonej amunicji, bo za dużo zużyliśmy. Wtedy dostaliśmy zakaz używania broni. Nie było tego na piśmie, ale usłyszeliśmy, że mamy nie korzystać, bo za dużo idzie amunicji.
– Jesteśmy trochę bezradni przez to, że gdy zgłaszamy przełożonemu problemy i potrzeby, to porucznik ze strachu nie przekazuje ich majorowi, więc na koniec wygląda to tak, że do generała docierają tylko informacje, że wszystko jest dobrze, a to nieprawda.
"Imigranci są szkoleni, śmieją się z nas"
Nasi rozmówcy uważają, że z jednej strony dobrze, iż stał się tak medialny ten incydent, podczas którego polski żołnierz został zaatakowany nożem, bo może to otworzy oczy nie tylko ich bezpośrednim przełożonym, ale w ogóle ludziom i decyzyjnym politykom, bo na granicy robi się coraz niebezpieczniej.
– Po drugiej stronie, wśród imigrantów dużo osób zna język angielski i czasami z nimi rozmawiamy. Mówią wprost, że są szkoleni z tego, kiedy możemy użyć broni i śmieją się z nas, żebyśmy im oddali broń, bo nam nie jest potrzebna.
Ataki na żołnierzy są coraz częstsze, a przez to jest mniej chętnych do pilnowania granicy z Białorusią. – Dużo młodych chłopaków, którzy są świeżo po szkoleniach, nie chce jeździć na granice, bo się boją. Coraz częściej biorą zwolnienia od lekarza, aby tylko tam nie trafić. Bardziej doświadczeni wolą iść na emeryturę, jeśli mają wypracowane lata. Sytuacja jest zła i nie widać szans na poprawę. Może jak nagłośnimy te problemy, to ktoś w końcu coś z tym zrobi – mówi nam żołnierz, który służby w wojsku od kilku lat i od początku jest przy granicy.
Gdy pytam o zarobki, to mój rozmówca mówi, że od roku jest dodatek za dzień służby na granicy w wysokości 180 zł brutto. Taki dzienny dyżur trwa 12 godzin plus dojazd i powrót, więc nie jest to kwota, która kogokolwiek zachęca do służenia na tzw. pasku. Tym bardziej, że nie da się upilnować nielegalnych przejść, bo trudno mieć ciągłą kontrolę na odcinku 190 km płotu.
Marcin Dobski