Media są bronią i kto jej nie posiada – nie ma ochrony. Bronią tak potężną, że niektórzy nawet nazywają je nowoczesną bombą atomową. One wstrząsają światem polityki, narodowymi gospodarkami, demolują kulturę w skali globalnej.
„Potrzebna jest reforma mediów, chcemy, aby dążyli oni do prawdy, a nie opowiadali się za jedną stroną” – powiedział kilka dni temu Jarosław Kaczyński. Dobrze by było, jednakże żyjemy w czasach, w których pojęcie prawdy zostało całkowicie wypaczone, a obiektywizm jest słowem odesłanym do lamusa. Na spełnienie się takich życzeń nie ma najmniejszych szans.
Wewnętrzne mechanizmy funkcjonowania mediów eliminują ze swych szeregów każdego, kto nie odpowiada zadekretowanemu przez właściciela światopoglądowi i przyjętej przez niego opcji politycznej. Kto płaci, ten wymaga – taka zasada rządzi mediami. Czyja władza (czwarta), tego religia (ideologia). Czyje medium, tego poglądy. Wolność dziennikarska stała się fikcją, istnieje tylko wewnątrz wyraźnie zakreślonych granic. Można np. różnić się w ocenie obozu patriotycznego w Polsce, pod warunkiem wszakże, iż jest to ocena negatywna. Nie jest to w gruncie rzeczy nic nowego; przypomina mi się z czasów komuny stary kawał, krótki a jakże prawdziwy; oto w moskiewskiej szkole przychodzi do klasy nauczycielka i każe młodzieży pisać wypracowanie pt. „Kto jest twoim idolem i dlaczego Lenin?”. Podobnie np. w „Wyborczej” nieustannie stawia się pytanie „Kto jest wrogiem ludzkości i dlaczego Kaczyński?”. Albo w TVN „Kto niszczy demokrację i dlaczego PiS?”. (…)
Takie reguły rządzą środkami masowego przekazu i nie zmienią tego marzenia o pluralizmie, nieskalanym obiektywizmie, nieskrępowanej wymianie myśli, konkurencji poglądów itp. Sfera wymiany poglądów oczywiście istnieje, nie chodzi o to, żeby ją lekceważyć lub ignorować, ale funkcjonuje gdzie indziej. Mianowicie nie w poszczególnych mediach, ale - między mediami (a dokładnie rzecz biorąc, między ich właścicielami). Sfera międzymedialna – to jest kluczowe słowo do zrumienia współczesnego funkcjonowania publikatorów. Wewnątrz redakcji dobiera się takich redaktorów, którzy z przekonania lub tylko za pieniądze, skutecznie reprezentują interesy oraz poglądy właściciela. Tymczasem różni „eksperci” od środków przekazu głoszą teorie sprzed kilkudziesięciu lat o wolności wewnątrz poszczególnych mediów i na dodatek rekomendują te teorie politykom, w tym prawicowym; tym sposobem stają się po prostu szkodnikami, nawet jeśli przyświecają im dobre intencje. Niestety dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Zwłaszcza piekło medialne.
Aby zatem udało się obronić swobodę przekazu informacji oraz uchronić prawdziwe wartości przed zalewem wszelakiego zła, koniecznym staje się utrzymanie szerokiej strefy wymiany poglądów między mediami. Tymczasem lewacy i ateiści budują swój kompleks medialny z gmachów ściśle do siebie przylegających i starają się strefę międzymedialną maksymalnie zacieśnić, ograniczyć, pozostawiając w niej miejsce tylko na swoje poglądy i swoje upodobania polityczne – innymi słowy na swoje interesy. Zabezpieczają się nie tylko głosząc z całą mocą kosmopolityczne hasła, ale utrudniając wszelkimi sposobami powstawanie mediów prawicowych, konserwatywnych, narodowych, katolickich – lęk u lewactwa przed siłą tych argumentów jest olbrzymi. Do tych utrudnień należy żądanie od mediów publicznych, państwowych - w tym od stosownych polityków - propagowania opinii zupełnie nie pokrywających się z wolą i głosem większości wyborców. Publikatory publiczne wprost zmusza się do prezentowania na każdym kroku również stanowiska przeciwnika, szermując ideą Świętego Pluralizmu. Oni sami zaś w najmniejszym stopniu nie zamierzają stosować się do tej pluralistycznej metody. Bo oni niby nie muszą, wszak są prywatni.
Akceptowanie takiego stanu rzeczy powoduje nie tylko osłabienie medialne obozu patriotycznego, ale totalne zachwianie równowagi na rynku środków masowego przekazu; przechył lewacki jest olbrzymi, tak samo jak własnościowy (w kierunku niemieckim). Trzymając się przestarzałych teorii funkcjonowania publikatorów obóz patriotyczny w Polsce nie ma szans ani na obronę swojego stanowiska politycznego i światopoglądowego, ani nie zakorzeni trwale swego sukcesu w narodzie. Bez swoich mediów nie da rady. Ci zaś, którzy w dalszym ciągu liczą na to, że w lewackich mediach coś się nagle odmieni, nie mogą już być nazywani naiwniakami, lecz – powtórzę jeszcze raz – szkodnikami.
Trzeba w końcu zrozumieć, że nie wystarczy mieć rację – trzeba jeszcze umieć do niej przekonać, posiadać do tego stosowne narzędzia. Można to osiągnąć tylko budując własne, nawet nie silne, ale potężne media, które z całą mocą będą głosić i bronić tych wartości, które są nam bliskie, są nieodzowne, by zahamować wynaradawianie i ateizację społeczeństwa. I to jest do zrobienia; silne publikatory mogą powstać znacznie szybciej niż się wydaje wielu nowym decydentom, którzy do dziś nie byli w stanie zamienić wygodne gabinety na pokoje pracy twórczej (bo odtwórczej, powielanej i syzyfowej roboty chyba im nie brakuje…). Dobrymi chęciami nie zrekompensuje się braku pomysłów, braku wyobraźni, braku wizji i kreatywności. Niby wszyscy, którzy zajmują się odgórnie mediami, w sumie wąziutki krąg, są wielkim specami od publikatorów, bo każdy kiedyś tam był jakimś naczelnym, jakimś wziętym felietonistą, ale co z tego, skoro brak sensownej koncepcji!
Toczy się prawdziwa wojna medialna (element hybrydowej) i nikt nie będzie dobrowolnie wpuszczał w swoje szeregi obcego w imię np. pluralizmu. Byłoby to wpuszczenie do swego obozu piątej kolumny. Jeśli mamy zatem swoje poglądy i swoje argumenty, to musimy ich być pewni, a nie poddawać ustawicznie pod wątpliwość. Bo niby w imię czego mam codziennie rozpatrywać wraz z telewizją publiczną, czy takie zera, jak Petru lub Schetyna oraz ich kumple, nie mają czasem racji, w imię czego ma wysłuchiwać ich bredni i to na każdy temat? To nie jest żaden pluralizm, tylko ogłupianie narodu – używajmy właściwych pojęć do właściwych zjawisk.
W Polsce w odniesieniu do mediów synonimem słowa „publiczny” stało się de facto słowo „wątpiący”. Oczywiście jest to i tak postęp w stosunku do stanu rzeczy z okresu PO-przedniego, kiedy telewizja publiczna tak samo jak całe mass media bez żenady i bez cienia wątpliwości, ustami niektórych wciąż tych samych co dziś redaktorów, przekazywała obraz świata zgodnie z zasadami poprawności politycznej, gender, neoliberalizmu, z zasadami narzuconymi dziennikarzom z zewnątrz przez właściciela. Ale te miliony, które zdetronizowały PO-przedni układ (jak zapewne w olbrzymiej większości i ci, którzy w ogóle nie brali udziału w wyborach) wątpliwości ani nie mieli, ani nie mają, ani mieć nie chcą. Nie oczekują tego permanentnego sprawdzania, a nóż w jakiejś tam sprawie nasz przeciwnik polityczny ma rację. Nasz przeciwnik polityczny i tak ma przepotężne wsparcie medialne, ma gdzie głosić non stop swoje brednie – przepraszam; poglądy. A tam, gdzie on to robi, nasze argumenty, wartości i prawdy nie mają szans się przebić. Nie mają szans, panowie i panie decydenci, zrozumcie to w końcu! Przestańcie wreszcie łudzić siebie i innych, że tefałeny, polsaty, niusłiki, bauerowskie eremefy, zniemczałe gazety staną nagle po stronie obozu patriotów polskich. To teraz jeszcze i tak jest łagodnie; zobaczycie co się będzie działo bliżej wyborów. Dlatego nasz obóz trzeba obwarować, opleść siecią mocnych publikatorów respektujących polski naród, polską tradycję i wiarę ojców. I tu naprawdę nie chodzi o to, żeby stać się bezkrytycznym wobec własnych szeregów, czy naszych sztabów dowódczych, ale żeby w te szeregi nie wpuszczać piątej kolumny.
Na czym innym polega w naszych czasach, czasach permanentnych wojen hybrydowych, wolność mediów. Nie można wciąż sobie wyobrażać, że w jednym czołgu wspólnie zasiądą wrogowie; czołg nie pojedzie jednocześnie w dwóch kierunkach. Nie ma też co rzucać się z gołymi rękami na pancerne pojazdy, jeśli nie chce się być rozjechanym, zmiażdżonym. To zaś, co niektórzy mają w rękach, to zaledwie koktajle mołotowa, nimi armii się nie pokona. Cóż zatem robić? Ano trzeba pomyśleć o własnych czołgach, o całej dywizji pancernej, o całej armii medialnej. Tę zaś naprawdę dużo łatwiej, taniej i szybciej można stworzyć, niż wojskową, która dzięki Bogu się odradza. Trzeba się jednak wziąć za to tak, jak Antoni Macierewicz wziął się za swoje hufce. Koncepcyjnie, stanowczo, z rozmachem i z zupełnie nowymi ludźmi. Samo nic się nie zrobi.
Nie wszystko trzeba zaczynać od zera; okazje na niezwłoczne poprawienie sytuacji pojawiają się dużo częściej niż się niektórym wydaje. Otóż po pierwsze co pewien czas są do przejęcia różne publikatory, zarówno mniejsze podmioty, jak i giganty (niedawno choćby poszedł TVN w inne ręce, niestety też parszywe). Mówię o przejęciach przez państwo, które też ma prawo i obowiązek robić interesy, a nie tylko zajmować się udostępnianiem terenu obcym korporacjom. Niebawem np. będzie prawdopodobnie do kupienia Canal+ (przemianowany na nc+); we Francji firma matka już się szykuje do wysprzedaży; jak zwykle zaczną od zagranicznych części korporacji. Zresztą nc+ można przymusić do sprzedaży, wystarczy przebić go ofertą na transmisje z polskiej ekstraklasy piłkarskiej, bo to właśnie zbudowało tej platformie 1,6 milionową bazę abonentów. Wtedy sami przyjdą po prośbie, by ich kupić. A i polska piłka mogłaby na tym skorzystać. Oczywiście trzeb by wyłożyć dużą sumę, ale to się opłaci. Gdy zahamowano grabież publicznego grosza, polskie państwo stać nie na takie wydatki. Firma taka zresztą będzie zarabiać na siebie bez żebrania o parozłotowy abonament.
W bezwzględnej rywalizacji w świecie środków masowego przekazu, publikatory prawicowe, narodowe w Polsce nie mają obecnie szans bez zdecydowanej pomocy państwa. Są małym procencikiem całego rynku medialnego. (…) Trzeba łożyć za rozwój i na rozwój. Za rozwój mediów narodowych, polskich, na powstawanie nowych podmiotów, rokujących duże nadzieje, różnorodnych, innowacyjnych także w zakresie dysponowania zasobami ludzkimi (wąziutki krąg warszawskich felietonistów zdominował lwią część prawicowego rynku medialnego, co skądinąd najlepiej świadczy o jego skromnych rozmiarach). Stawiać trzeba na pęd do wielkości, a nie delektowanie się status quo i konsumowanie teraźniejszości - przewagi na rynku medialnym tak się nie stworzy. Tymczasem decydentom politycznym i płatnikom wmówiono, że to, co się robi, to jest i tak wiele, a zresztą więcej się po prostu nie da. Otóż da się i to bardzo dużo.
Podkreślmy jeszcze raz, że nie dojdzie do żadnego rozwoju i żadne polskie media narodowe nie dadzą sobie same rady bez zdecydowanej pomocy finansowej państwa, ale i bez stosownego ustawodawstwa. Przecież nie inaczej, jak właśnie dzięki stosownemu ustawodawstwu i z pomocą państwowych pieniędzy powstały, albo zostały do naszego kraju zawleczone, obecne w Polsce od lat lewackie i antynarodowe koncerny. To właśnie oszukańcze ustawodawstwo dopuściło na polski rynek medialny niemieckie molochy, które go totalnie zdominowały, obniżając przy tym o wiele zarówno poziom dziennikarskiego przekazu, zatrudnienie, jak i nakłady. Oczywiście wszelkie gadzinówki karmione ze współczesnego Reptilienfondu („Funduszu gadzinowego” wymyślonego jeszcze przez Bismarcka w celu pozyskiwania przychylności żurnalistów) podniosą straszny wrzask na próbę ograniczenia ich władzy i będą Bóg wie gdzie się skarżyć. Jeżeli ktoś jednak przejmuje się wrzaskiem, to nie powinien w naszych czasach zajmować się polityką i mediami.
Uderzyć trzeba w jeden dzień i o jednej godzinie: najpierw prostą, krótką ustawą odniemczyć media w Polsce. Ci, którzy nie widzą możliwości takiego zadziałania, powinni zostać natychmiast obowiązkowo posłani (za własne pieniądze) na szkolenie nie gdzie indziej, tylko do Niemiec; tam zobaczą jak funkcjonują prawdziwe media narodowe i jaki procent rynku one zajmują: zupełnie odwrotni niż u nas – prawie 100 procent. Bo tam i prywatne są narodowe – inaczej nie miałyby szans na funkcjonowanie. Są różnorodne, ale niemal wszystkie – narodowe.
Było od początku transformacji i niestety wciąż jest haniebnym postępowaniem ze strony władzy udostępnianie kraju obcym publikatorom, w tym ewidentnym wrogom polskości. Kto to widział i gdzie, by zapraszać do własnego kraju obce media jako równoprawne spółki? Jeśli już, to trzeba było co najwyżej dawać tylko licencje na określony czas i pod określonymi warunkami, a nie puszczać potentatów swobodnie na rynek, jak watahę wilków w stado owiec. Wilki zaś, jak to wilki, zgodnie ze swą naturą rozszarpały wszystko naokoło aż strzępy w powietrzu latały. Od początku mają oni wszyscy jeden cel: pranie mózgów Polakom. To pranie przybrało teraz gwałtownie na sile, gdy okazało się, że nagle w legalnych wyborach zwyciężyli jacyś faszyści pt. PiS. Ewidentnie wcześniej nie wyprano starannie Polaków z wszystkich prawicowych, nacjonalistycznych i katolickich brudów. (…)
Środki masowego przekazu to był problem, którym należało zająć się na samym początku po zwycięstwie wyborczym w 2015 roku. Od pierwszego dnia. Nie było pilniejszej sprawy. Bowiem w naszych czasach bez osłony medialnej nawet rozdawanie obywatelom złota (a co dopiero złotówek…) przedstawione zostanie jako złodziejstwo, a nie dobroczynność. Nie można dłużej zwlekać ani chwili, tylko trzeba natychmiast wziąć się za likwidację, a raczej przekształcanie, wszelkich pralni polskich mózgów, wszelkich fabryk przerabiania Polaków w Folksdojczów albo wielopłciowców. By za chwilę nie urosła, z pomocą „życzliwych” z zagranicy, do rangi prawdziwej siły jakaś parszywa „nowoczesna” partia. (…) Obecni politycy ponoszą w tej materii olbrzymią odpowiedzialność, ale odnosi się wrażenie, jakby jednak nie mieli tej świadomości.
Nie dość, że mamy mało publikatorów i puszczamy bokiem szanse na przejęcia biznesowe na rynku medialnym, to jeszcze marnotrawimy – w dosłownym tego słowa znaczeniu – to co posiadamy. I to w obszarze najważniejszym: telewizji! Żal bierze patrzeć jak niszczeją niegdyś tętniące życiem regionalne ośrodki TVP, jak nie ma najmniejszego nimi zainteresowania, jak biedują zdolni niegdyś ludzie, świetni fachowcy, a wielu z nich najczęściej już od dawna znajduje się na bruku. (…)
W regionalnych ośrodkach telewizji publicznej obowiązywała i dalej obowiązuje najprymitywniejsza „gospodarka”: sprzedać co się da, zwolnić ile się da, wynająć ile się da i jakoś z tego dziadować. Te cholerne ośrodki to tylko koszty, a koszty trzeba ciąć – oto „koncepcja” dawna i nowa. Problem był i jest cały czas ten sam: nie było i nie ma pomysłu na wielkie obiekty, na studia z wyposażeniem, na biura, na kamery, na środki transportu, i wcale nie na końcu na wykorzystanie doświadczonych fachowców – redaktorów, scenarzystów, lektorów, kamerzystów, operatorów, elektryków, akustyków, charakteryzatorów, garderobianych itd. Sprawa dodatkowo komplikuje się przez to, że tzw. tern, skąd mogłoby przyjść ożywienie, nie jest, jak powszechnie wiadomo, dopuszczany do dworu. Warszawski dwór zagwarantował sobie nie tylko władzę, ale i monopol na pomysły. Dlatego tkwi w miejscu, bo dobrych pomysłów straszny deficyt, większy niż kasy.
Tymczasem nawet w tym stanie upadku znaleźć można sprzyjające warunki rozwoju i to dla telewizji pub