Faworyt wyborów prezydenckich w Rumunii jednak przegrał?
Rumuński premier Voctor Ponta, którego większość analityków uważała za faworyta drugiej tury wyborów prezydenckich, przyznał się w niedzielę wieczorem do porażki i pogratulował zwycięstwa swojemu centroprawicowemu rywalowi Klausowi Iohannisowi.
Ponta przyznał się do porażki po publikowaniu najnowszych sondaży powyborczych, w większości wskazujących na zwycięstwo etnicznego Niemca Iohannisa. Po dodaniu do krajowych wyników głosów ponad 280 tys. obywateli z zagranicy, porażka Ponty była oczywista. Pierwsze oficjalne rezultaty głosowania zostaną podane w poniedziałek.
– Pogratulowałem Klausowi Iohannisowi zwycięstwa. Naród ma zawsze rację – stwierdził 42-letni premier, wychodząc ze spotkania z członkami partii. – Jesteśmy krajem demokratycznym, więc akceptuję wynik wyborów. Mam nadzieję, że zaakceptują go także ci, którzy protestują – dodał, nawiązując do demonstracji, które wybuchły w Bukareszcie i innych miastach. Ich uczestnicy domagali się dymisji premiera.
Ponta jest trzecim kandydatem rumuńskiej centrolewicy, który zwyciężył w pierwszej turze wyborów prezydenckich i przegrał w drugiej. W 2004 r. i 2009 r. tak właśnie wygrał ustępujący prezydent Traian Basescu, który 9 grudnia zostanie zastąpiony przez pragmatycznego, długoletniego mera miasta Sybin, Iohannisa.
"Wygraliśmy, odzyskujemy nasz kraj" – napisał 55-letni Iohannis na Faceboku. Podziękował też wyborcom. "Tej nocy dzięki wam zaczyna się nowa Rumunia" - podkreślił, dodając, że nie będzie to "kraj konfliktu czy zemsty" – podkreślił.
Zajęcie najwyższego stanowiska w państwie przez etnicznego Niemca protestanta będzie absolutnym precedensem w prawosławnej Rumunii. Iohannis pochodzi z niemieckiej mniejszości, która w latach 80. ubiegłego wieku liczyła ponad 220 tys. członków. Po zmianach politycznych znaczna część Niemców, którzy osiedlili się w Rumunii w średniowieczu, wyjechała do Niemiec. Iohannis, w odróżnieniu m.in. od swoich rodziców, wolał pozostać. Obecnie mniejszość niemiecka liczy ok. 60 tys. osób.
Dawny nauczyciel fizyki, Iohannis wszedł do polityki w 2000 r., wygrywając wybory na mera niewielkiego miasta Sybin (Sibiu) w Siedmiogrodzie. W powszechnej opinii pokazał zdolność dobrego zarządzania miastem, przekształcając je w prężnie rozwijający się ośrodek turystyczny. Nie ominęły go jednak typowe dla Rumunii zarzuty o konflikt interesów. Od czerwca 2014 r. jest liderem Partii Narodowo-Liberalnej.
Podczas kampanii wyborczej Iohannis akcentował konieczność kontynuowania walki z korupcją i uzdrowienia gospodarki. Jedną z jego obietnic było zdymisjonowanie centrolewicowego rządu Ponty, którego polityka zdaniem Iohannisa doprowadziła kraj do technicznej recesji.
Ponta oświadczył w rozmowie z telewizją Antena 3, że nie zamierza podać się do dymisji. – Nie mam powodu, by rezygnować – stwierdził.
Rumunia nie jest republiką prezydencką, lecz głowa państwa ma znaczne uprawnienia w dziedzinie polityki zagranicznej czy obronności. Prezydent może uczestniczyć w posiedzeniach rządu, mianuje ludzi na kluczowe stanowiska w wymiarze sprawiedliwości i biurze antykorupcyjnym, a także trzech członków Trybunału Konstytucyjnego. Ma też prawo desygnować kandydata na premiera, chociaż parlament może jego kandydaturę odrzucić. Ma też prawo, pod pewnymi warunkami, rozwiązać parlament, w którym większość ma koalicja z Pontą na czele.
W pierwszej turze Ponta miał 10 pkt. proc. przewagi nad Iohannisem. W drugiej doszło jednak do znacznej aktywizacji wyborców - frekwencja według oficjalnych danych wyniosła 62,04 proc. Jest to najwyższy wskaźnik w ostatnich 14 latach. Do mobilizacji doszło m.in. na tle zarzutów wobec rządzącej centrolewicy o próby manipulowania wynikami wyborów poprzez ograniczenie głosowania za granicą. Rumuńscy emigranci głosują tradycyjnie na centroprawicę. W pierwszej turze Iohannis otrzymał za granicą 46 proc. głosów, a Ponta – 18 proc.
Rumuńskiemu MSZ zarzucono celowe ograniczenie liczby lokali wyborczych. Dla ogromnej rzeszy emigrantów, wynoszącej według różnych źródeł od 2,5 do 4 mln osób, otwarto zaledwie 294 lokale. Chcący oddać głos rumuńscy obywatele nocowali przed lokalami wyborczymi w dużych miastach zachodniej Europy - podała telewizja komercyjna Realitatea. Olbrzymie kolejki utworzyły się w Wiedniu, Monachium i Paryżu. W Monachium chętni do głosowania wymachiwali przed kamerami szczoteczkami do zębów, by pokazać, jak długo są gotowi czekać na oddanie głosu.
Dwie godziny przed zamknięciem lokali wyborczych ustępujący prezydent Basescu wezwał do przedłużenia głosowania. Według niego fakt, że ludzie stojący w kolejkach nie mogą oddać głosu, był naruszeniem ich prawa do głosowania – podała agencja Agerpres.