Abp. Jędraszewski: Musimy podnieść głowy do góry i nie lękać się!
O sukcesji w Krakowie, niezłomnej postawie abp. Antoniego Baraniaka, Światowych Dniach Młodzieży, bliskości z kard. Karolem Wojtyłą – Janem Pawłem II, czarnych marszach i potrzebie nowej ewangelizacji w Polsce i Europie. Rozmowa z abp. MARKIEM JĘDRASZEWSKIM, metropolitą krakowskim w najnowszym numerze miesięcznika "WPIS".
Adam Sosnowski: Przed laty szukał Ksiądz Arcybiskup śladów bytności ks. Karola Wojtyły w swojej małej ojczyźnie, Wielkopolsce, czego efektem stała się książka „Jan Paweł II w Poznaniu” opublikowana w 1986 r. Dziś my, krakowianie, chcielibyśmy zapytać naszego nowego metropolitę o związki z królewskim grodem, ukochanym miastem Ojca Świętego Jana Pawła II.
Abp Marek Jędraszewski: Z Krakowem łączą mnie różne związki, nie tylko o charakterze duszpasterskim, ale nawet rodzinne. W okresie międzywojennym mieszkał tu m.in. wujek Ludwik, brat mojej śp. mamy. To jest o tyle ciekawe, że moja rodzina po kądzieli pochodzi z Wielkopolski – mieszkali w Kościanie, a potem w Lesznie. Babcia z mamą przeniosły się później do Poznania, wujek Ludwik trafił do Krakowa, gdzie jako fotograf pracował w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. W Krakowie też w sierpniu 1931 roku zmarł na serce i został pochowany na cmentarzu Rakowickim.
Jak potoczyły się losy rodziny Księdza Arcybiskupa podczas II wojny światowej?
Niemcy realizowali projekt germanizacji Wielkopolski, który polegał na pozbyciu się stamtąd Polaków – szczególnie inteligencji – i zastąpieniu ich Niemcami bałtyckimi, co realizowano już od samego początku, od jesieni 1939 roku. Zima owego roku była bardzo sroga, mrozy sięgały minus 20 stopni. Pewnej grudniowej nocy sporą część mojej rodziny wyrzucono z poznańskiego domu przy ul. Kwiatowej, pozwalając zabrać ze sobą tylko jedną torbę. Przetransportowano ich do przejściowego obozu wysiedleńczego przy ul. Głównej, a następnie wywieziono dalej. 24 grudnia, w dzień Wigilii, porzucono mamę w Limanowej, gdzie zajęli się nią miejscowi górale i ofiarowali pomoc. Moja ciotka Joanna, która przed wojną pracowała w Poznaniu dla jakiejś firmy niemieckiej, w czasie wojny znalazła pracę w tej samej firmie w Krakowie. Bardzo aktywnie pracowała w Sodalicji Mariańskiej – i to nawet po wojnie, gdy sodaliski mogły działać już tylko w podziemiu. Miała swe koleżanki sodaliski także w Krakowie. Podczas pobytu u jednej z nich zmarła nagle na serce, w sierpniu 1966 roku. Moja babcia, Maria Kahl, wojennej tułaczki nie przeżyła. Zmarła w marcu 1945 roku i została pochowana w Biórkowie Wielkim, małej wsi położonej ok. 20 km na północny wschód od Krakowa.
Rodzina Księdza Arcybiskupa od dawna związana była z Wielkopolską?
Od strony babci i matki mam powiązania rodzinne z tzw. bambrami, osadnikami niemieckimi z Bambergu, których zaproszono do Polski w XVIII wieku, kiedy Wielkopolskę wyniszczyła zaraza. Żeby zaludnić na nowo te tereny, sprowadzono kolonistów, a jedynym warunkiem dla ich osiedlenia było wyznanie rzymskokatolickie. Tradycje bambrów, szczególnie ich piękne stroje ludowe, są żywe aż do dziś. Podczas zaborów, kiedy kanclerz Niemiec Otto Bismarck w ramach tzw. Kulturkampfu starał się zniszczyć Kościół katolicki, bambrzy opowiedzieli się po stronie polskiej, stając się polskimi patriotami. Okazało się bowiem, że wiara katolicka znaczyła dla nich więcej niż przynależność do narodu niemieckiego. I – podkreślam to raz jeszcze – byli to szczerzy polscy patrioci, którzy m.in. brali czynny udział w Powstaniu Wielkopolskim.
Jak rodzina Księdza Arcybiskupa przeżyła ten trudny okres tuż po zaborach, u początków II Rzeczypospolitej, tak ważny dla polskiej państwowości?
Inny mój wujek, też brat mamy, Leon Kahl, który był harcerzem, wyzwalał ze swoją jednostką Leszno podczas Powstania Wielkopolskiego, a następnie brał udział w Powstaniu Śląskim. Kiedy Piłsudski przejął komendę nad oddziałami wielkopolskimi, w ich ramach poszedł na odsiecz Lwowa i w czasie wojny bolszewickiej dotarł aż do Kijowa. Później odwrót wojsk polskich do Warszawy osłaniali żołnierze pułków wielkopolskich, a wśród nich mój wujek. Po zakończeniu działań wojennych podczas wielkich uroczystości na rynku w Lesznie otrzymał order Virtuti Militari, o czym moja mama wspominała zawsze z wielką dumą. Zginął w 1939 roku pod Lublinem, podczas nalotu samolotów na pociąg sanitarny, który został przez Niemców zbombardowany mimo oznakowania go czerwonym krzyżem.
Dzisiaj wiemy, że podczas II wojny światowej Niemcy celowo atakowali w Polsce obiekty oznaczone czerwonym krzyżem i to od pierwszych chwil wojny, np. w Wieluniu, gdzie szpital został zbombardowany już 1 września 1939 roku. Przejdźmy jednak do czasów powojennych i postaci bardzo bliskiej Księdzu Arcybiskupowi, mianowicie do abp. Antoniego Baraniaka, niezłomnego poznańskiego hierarchy, potwornie katowanego przez komunistów, który jednak bohatersko przetrzymał więzienie na Rakowieckiej w Warszawie, wrócił do duszpasterzowania, w 1957 roku został metropolitą poznańskim, a w 1973 roku udzielił święceń kapłańskich Markowi Jędraszewskiemu…
To prawda, poprzez fakt udzielenia mi święceń kapłańskich abp Baraniak stał mi się osobą bardzo bliską, wobec której czuję wielki dług wdzięczności. Losy polskiego Kościoła i Polski w ogóle byłyby wręcz tragiczne, gdyby on jako Dyrektor Sekretariatu Prymasa Polski w randze biskupa pomocniczego gnieźnieńskiego – w latach 1951-1957 – został złamany przez komunistów. Aresztowany wraz z kardynałem Stefanem Wyszyńskim w nocy z 25 na 26 września 1953 roku, został osadzony w więzieniu śledczym na Mokotowie i tam przebywał do końca grudnia 1955 roku. Na skutek tortur stan jego zdrowia tak bardzo się pogorszył, że trzy miesiące spędził w szpitalu więziennym. Jak wspominał później, to go uratowało, bo w jakiejś mierze mógł podreperować swoje siły. Z dokumentów, które zachowały się w warszawskim IPN-ie, wynika jednak, że nawet ze szpitala zabierano go na przesłuchania. Prawie nigdy nikomu nie mówił o swych cierpieniach; raz tylko wspominał na przykład, że przebywając w karcerze zupełnie tracił poczucie rzeczywistości. Nie wiedział już, czy to jest dzień, czy noc. Kiedy go stamtąd wydobywano, podsuwano mu do podpisu jakieś papiery, w których miał się przyznać do współpracy z agentami wrogich Polsce państw. Wtedy powtarzał sobie tylko jedno zdanie: „Baraniak, ty się nie możesz ześwinić”. I odmawiał.
A co się stało później?
Wywieziono go z więzienia na Mokotowie w ostatnich dniach grudnia 1955 roku, gdyż bano się, że umrze z powodu chorób i wycieńczenia, a komuniści nie chcieli zrobić z niego męczennika. Zawieziono go do Marszałek, do małego domku salezjańskiego znajdującego się na skraju wioski, gdzie był de facto internowany, będąc pod stałą kontrolą milicji. W drodze z Warszawy do Marszałek doszło do wypadku samochodu, którym go przewożono. Było ciemno, ślisko, jakaś boczna, oblodzona droga, wszyscy mogli więc z łatwością pomyśleć, że w takich trudnych grudniowych warunkach wypadek mógł się zdarzyć. Ale bp Baraniak pamiętał o jednym bardzo podobnym zdarzeniu: wracając z pogrzebu Prymasa Augusta Hlonda, jesienią 1948 roku, w dziwnym wypadku samochodowym zginął biskup łomżyński Stanisław Łukomski, człowiek o poglądach jednoznacznie antybolszewickich, który uchodził za jednego z liczących się kandydatów na urząd prymasa Polski po śmierci kard. Hlonda. Przyczyny tego wypadku do dziś pozostają niewyjaśnione.
Rozumiem, że to wydarzenie było przestrogą dla bp. Baraniaka?
Dokładnie. On zinterpretował to jednoznacznie. Gdy starał się o wyjazd z Marszałek do Krynicy, żeby podratować swoje wątłe zdrowie – bez pomocy lekarzy był w Marszałkach po prostu skazany na powolne umieranie – w końcu otrzymał na to pozwolenie od władz komunistycznych, ale pod warunkiem, że do Krynicy zawiezie go samochód UB z Poznania. Baraniak odmówił. Komuniści się wściekli i grozili, że w takim razie do końca życia pozostanie w Marszałkach. Dopiero po kolejnej turze negocjacji, tuż przed Świętami Wielkanocy, wydano pozwolenie na wyjazd. Do Krynicy bp. Baraniaka mieli zawieźć salezjanie z Łodzi. W nocy przed wyjazdem doszło do włamania do garażu; po sprawdzeniu salezjanie stwierdzili jednak, że nic poważnego się nie stało i nic nie zginęło. Nazajutrz wyruszyli więc w trasę. Nagle rozpędzony samochód wpadł do rowu! Okazało się, że brakowało jakiejś części w układzie kierowniczym. Samochód został zniszczony, ale Opatrzność czuwała i jadący nim salezjanie wyszli z wypadku cało. Po bp. Baraniaka udali się już innym samochodem i szczęśliwie dowieźli go do Krynicy.
Gdy ten najgorszy czas minął, abp Baraniak dał się też poznać jako filmowiec z pasją. Bardzo często wyciągał kamerę i nagrywał różnego rodzaju wydarzenia, a mówimy tu przecież o latach 60. i 70. ubiegłego wieku! To ogromna dokumentacja, również obchodów Millennium Chrztu Polski w 1966 r.
Tak, to prawda, zrobionych przez niego materiałów jest mnóstwo. Zresztą często śmiano się z niego; złośliwcy żartowali nawet, że Baraniak sfilmuje sobie przejście do nieba! Nie rozumiano wówczas jego zachowania i jego hobby, on jednak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przyszłość należy do mediów. Wiedział, że środki audiowizualne są bardzo potrzebne w duszpasterstwie. Pod tym względem wyprzedzał swój czas o dwa, trzy kroki.
Jest jednak przykre to, że abp Antoni Baraniak dzisiaj jest prawie zapomniany, a przecież odegrał wielką rolę w dziejach polskiego Kościoła.
Wręcz kluczową. Gdyby się złamał, byłby to straszny cios dla polskiego Kościoła. Kiedyś abp Stanisław Gądecki zauważył, że gdyby bp Baraniak się załamał, nie byłoby wielkiego Prymasa Tysiąclecia i nie byłoby papieża Jana Pawła II, a sytuacja Kościoła katolickiego w Polsce niewiele by się różniła od sytuacji Kościoła na Węgrzech czy w Czechosłowacji.
Postać takiego kapłana powinna być jak najczęściej przypominana i stawiana za wzór. Jak już wspomnieliśmy Ksiądz Arcybiskup przyjął święcenia w 1973 roku, abp Baraniak zmarł cztery lata później. Młody ks. Marek Jędraszewski pojechał zaś w drugiej połowie lat siedemdziesiątych na studia do Rzymu, gdzie obronił doktorat, a 12 lat później odbył się w Krakowie jego przewód habilitacyjny.
Do Krakowa jeździłem jeszcze wcześniej, w połowie lat osiemdziesiątych, z wykładami o tematyce filozoficznej. Zajęcia odbywały się u ojców Augustianów, gdzie warunki były dość trudne, ale na wykłady przychodziło mnóstwo studentów, co dawało wiele satysfakcji. Zajmowałem się wtedy Sartre’m i Levinasem, co później określiło tematykę mojej habilitacji. Niestety, dość szybko się jednak te wykłady skończyły, choć na ich kontynuację nalegał ks. profesor Józef Tischner, a i sam też tego chciałem. Ówczesny metropolita poznański abp Jerzy Stroba nie zgodził się jednak na to.
Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze naszego miesięcznika “WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go zakupić tutaj.