Gdy wybuchło powstanie, miałem dziesięć lat. Widziałem wiele egzekucji zwykłych mieszkańców. W Hali Mirowskiej zginęli wszyscy moi sąsiedzi, mężczyźni — opowiada Marian Grabowski.
Przez całą okupację rozmówca Polskiej Agencji Prasowej mieszkał w Warszawie, na Powiślu przy Furmańskiej 5, róg Karowej. Jego ojciec — Władysław Grabowski ps. Wróbel — był powstańcem. Walczył na Woli i na Starówce. Przeżył, trafił do armii amerykańskiej i po wojnie odszukał rodzinę.
Marian Grabowski został w domu z matką i dwoma braćmi. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, miał 10 lat. „Mieliśmy świetną orientację, co się dzieje w czasie wybuchu Powstania. Nad słynnym ślimakiem Karowej był budynek Gestapo i tam siedział snajper. Niemcy mieli stamtąd bardzo dobre pole do ostrzału” - wspomina. „Widzieliśmy, że bez przerwy ktoś tam padał trafiony kulą. Bo tym przeskokiem przez Karową ludzie chcieli się dostać do swoich domów, a powstańcy do oddziałów” - dodaje.
Na początku jedzenia nie brakowało
- Próbowaliśmy nawet zrobić podkop pod ulicą Karową, ale liczyłby przynajmniej 50 metrów, więc z tego zrezygnowaliśmy — wspomina. Przez pierwsze dni powstania mieszkańcy siedzieli głównie w piwnicy. Jedzenia wtedy nie brakowało, bo — jak opowiada pan Marian — każdy miał jeszcze jakieś zapasy.
- Gdzieś chyba koło 7 sierpnia usłyszeliśmy ogromny wybuch od strony Mostu Kierbedzia, straszny huk. I w tym momencie zaczęli pacyfikować między innymi naszą dzielnicę. Do nas doszli 8 sierpnia. Wtedy wkroczył do nas oddział niemiecki i dał nam 15 minut, żebyśmy się spakowali, bo będziemy ewakuowani — snuje opowieść pan Marian.
Najpierw mieszkańcy, do których dołączyli sąsiedzi z innych budynków, trafili w rejon Hotelu Europejskiego. „Wprowadzono nas, chyba to było na Ossolińskich, w bramę. Tam były rozstawione karabiny maszynowe, przy których leżeli żołnierze. Postawili nas pod ścianą. Ja jako dziecko nie wiedziałem, stojąc w tym tłumie, że jest to egzekucja. Za chwilę wkroczył jakiś niemiecki oficer, ale w polowym mundurze, który zaczął krzyczeć i rozkazał wypędzić wszystkich. Później dowiedziałem się, że rzeczywiście miały tam miejsce egzekucje” - opowiada pan Marian.
Odseparowanych mężczyzn rozstrzeliwano
Wraz z innymi warszawiakami pan Marian z matką i braćmi został poprowadzony przez Ogród Saski pod Halę Mirowską. „Tam był jakiś tłumacz, który przez megafony krzyczał: Folksdojcze, rajchsdojcze na prawo, kobiety z dziećmi prosto, mężczyźni na lewo pod Halę Mirowską. Mój starszy brat, który miał 16 lat, chciał iść razem z mężczyznami, ale mama się zorientowała, że to może być kolejna egzekucja. Natychmiast zareagowała. Tłum cały czas gęstniał, bo dochodzili ludzie z innych ulic. Zrobiło się zamieszanie i mama wyciągnęła brata, założyła mu chustkę na głowę i już razem z kobietami on szedł za mną. W tym tłumie zauważyłem, że przede mną szedł mężczyzna w brązowych garniturze. Obok żona z dzieckiem. On też się maskował” - zaznacza rozmówca PAP.
- Co pewien czas stał niemiecki żołnierz i wyławiał takich, co chcieli się ukryć. I w pewnym momencie zorientował się, że ten idący przede mną to mężczyzna. I strzelił mu w głowę, czy w pierś. Mężczyzna upadł pod moje nogi, ale dzięki temu w tym całym zamieszaniu mój brat przeszedł razem z kobietami. Może to go ocaliło?” - zastanawia się pan Marian. „Także byłem świadkiem egzekucji w Hali Mirowskiej. W środku zginęli wszyscy moi sąsiedzi, mężczyźni” - dodaje.
Z Hali Mirowskiej rodzina trafiła na Dworzec zachodni, potem do obozu w Pruszkowie, a następnie do obozu w Breslau (Wrocław) oraz obozu pracy w Görlitz. „Jak zbliżał się front rosyjski, to nas ewakuowali i poszliśmy w Marszu Śmierci. Gdy byliśmy w okolicach Drezna, to widziałem płonące miasto” - mówi. Potem trafili do Bawarii, a stamtąd po uciecze do miejscowości Neumarkt, blisko Norymbergi. Tutaj zostali wyzwoleni przez wojska amerykańskie. Wrócili do Warszawy w sierpniu 1945, gdzie odnalazł ich ojciec.