Choć ta choroba wirusowa przenoszona przez komary atakuje południowo-wschodnioazjatyckie miasto-państwo co roku latem, tym razem władze przerażone są skalą zjawiska.
Kiedy właśnie udało się wreszcie Singapurowi zapanować nad druga falą koronawirusa, ze zdwojoną siłą wybuchła denga. Jej wirusa przenoszą komary z rodzaju Aedes zwane tygrysimi ze względu na zdobiące odwłok biało-czarne paski. Owady czują się doskonale w mieście, wykorzystując jako miejsca lęgowe liczne zbiorniki słodkiej wody: wiadra zapełnione deszczówką, puszki i in.
Tylko u ¼ zakażonych pojawiają się wyraźne symptomy: wysoka gorączka, silne bóle głowy, mięśni lub stawów, czasami występują wysypka, zapalenie spojówek lub dolegliwości żołądkowe. W skrajnych przypadkach dochodzą jeszcze krwawienia, kłopoty z oddychaniem i prawidłowym działaniem organów wewnętrznych.
Denga potrafi zebrać śmiertelne żniwo. W tym roku w Singapurze odnotowano 16 zgonów – podwójną liczbę w stosunku do 2013 r., w którym miał miejsce największy wybuch dengi w historii kraju. Od początku 2020 r. na dengę zachorowało już 14 tys. mieszkańców – podaje Narodowa Agencja Środowiska (NEA), a cały rok może zamknąć się liczbą przekraczającą 22 170 przypadków, czyli tylu, ile było siedem lat temu.
W ostatnich tygodniach krzywa zachorowań niebezpiecznie pnie się w górę – w minionych siedmiu dniach wirus zaatakował blisko 1,5 tys. ludzi, dwa tygodnie temu – tysiąc.
Denga występuje w ponad 100 krajach w tropiku i stanowi obecnie najczęstszą infekcję wirusową przenoszoną przez owady na świecie. Najwięcej zachorowań na dengę rozpoznawanych jest w Azji, gdzie stanowi główną przyczynę śmierci wśród dzieci.