NBA: Noc pełna nietrafionych rzutów
Po wczorajszej nocy jedynie Stephen Curry i Carmelo Anthony mogą powiedzieć, że spędzili wieczór grając w koszykówkę. Reszta zawodników, szczególnie Chris Bosh i Kobe Bryant, grali wczoraj w jeszcze nieokreśloną dyscyplinę sportową. Wielce prawdopodobne, iż złośliwi komentatorzy określili by ją mianem „rzutu cegłą na odległość”, gdyż wczorajsze mecze można określić jako festiwal nieskutecznych rzutów.
Zgromadzeni kibice w hali Thunder obejrzeli jeden z najbrzydszych meczów w historii NBA. James Harden zdobył 19 punktów i poprowadził Rockets do zwycięstwa nad gospodarzami Oklahoma City Thunder 69-65. Ostatni raz, kiedy do zwycięstwa wystarczyła taka zdobycz punktowa, miał miejsce przed ponad 9 laty, kiedy Detroit Pistons wygrali z Utah Jazz 64-62. Oba zespoły rzucały ze skutecznością poniżej 30%, taka sytuacja ostatni raz miała miejsce w 2003 roku, kiedy Denver Nuggets pokonali San Antonio Spurs 80-72. Jedynym elementem gry, który mógł się podobać były bloki. W tej statystyce koszykarze Thunder na czele z Sergiem Ibaką zgromadzili łącznie 15 bloków, do rekordu ligi zabrakło im jedynie dwóch zablokowanych rzutów.
– Ten mecz nie przejdzie do historii najlepszych meczów NBA – w ten sposób wydarzenia na boisku podsumował trener Rockets Kevin McHale.
Zaraz po zawodnikach Thunder i Rockets, na liście najbardziej nieskutecznych melduje się Chris Bosh z Miami Heat. W tym sezonie po odejściu LeBrona Jamesa do Cleveland, Bosh miał wziąć na siebie większą odpowiedzialność za wyniki zespołu. W kontekście kontuzji i marnego stanu kolan Wade, to właśnie on miał być liderem Heat. Po dobrym początku sezonu, Miami przegrało trzy mecze z rzędu. Wczoraj przegrali z Millwaukee Bucks 84-91, a Bosh „popisał się” 15 nietrafionymi rzutami.
W tym sezonie regularnie wysokimi zdobyczami punktowymi może chwalić się Kobe Bryant. Weteran, który dla jednych jest legendą porównywalną z Michaelem Jordanem, dla innych jest zawodnikiem charakteryzującym się skrajnym boiskowym egoizmem. Jego kontrakt z Los Angeles Lakers należy do jednych z najwyższych w lidze. Jednakże jest to uwarunkowane czynnikami poza sportowymi, a włodarze „Jeziorowców” kierowali się z pewnością względami marketingowymi. W tym sezonie Kobe Bryant ma jeden cel – prześcignąć na liście najskuteczniejszych Michaela Jordana. Jeśli nie odniesie żadnej kontuzji zapewne zrealizuje swój plan, jednocześnie przekreślając szanse swojej drużyny na przyzwoite miejsce w lidze. Wczoraj w spotkaniu z Warriors, Kobe przy skuteczności 15/34 zdobył 44 punkty, nie jest to zły wynik, szczególnie jeśli porównamy go do przedostatniego spotkania z San Antonio Spurs, w którym trafił tylko jeden rzut (!), przy 14 próbach...
Idealnym przeciwieństwem boiskowej postawy Bryanta jest Stephen Curry. Rozgrywający Golden State Warriors rozgrywa kapitalny początek sezonu, w pierwszych ośmiu spotkaniach zdobywał przynajmniej 20 punktów. Od początku rozgrywek zanotował już 5 meczów, w których rzucił 30 punktów i zanotował 15 asyst. Curry świetnie kontroluje ofensywę swojej drużyny, umiejętnie zwalnia lub przyśpiesza tempo rozgrywania akcji. Oprócz świetnych zdobyczy punktowych, dzieli się piłką, przygotowuje czyste pozycje rzutowe dla swoich partnerów. Świetna gra Klay'a Thompsona to zasługa Stephena, który w przeciwieństwie do Bryanta w swojej grze kieruje się dobrem drużyny. Wczoraj poprowadził swój zespół do zwycięstwa nad Lakers 136-115, przebywając na boisku tylko 30 minut. W momencie jego zejścia z parkietu, Warriors wygrywali różnicą 36 punktów.