Tak było. W latach 60. zamknięto ostatnie szkoły z wykładowym językiem niemieckim. Restrykcje wobec Niemców nie wzbudzały negatywnych emocji. – Wszyscy jeszcze dobrze pamiętali ich okrucieństwa z czasów wojny. Nienawiść do Niemców i Niemiec była ogromna i powszechna – przypomina 85-letnia poznanianka.
4 lipca 1946 roku. Elbląg. Kierownik Zakładu Oczyszczania Miasta, obywatel J. Świeżaczyński, upoważnił „ob. Beier Gertrudę wraz z grupą niemek do zwożenia siana z parku przy basenach dla ZOM”.
Być może ktoś uznałby dzisiaj słowo „niemki” (pisane małą literą) za błąd maszynowy, ale wtedy – w pierwszych powojennych miesiącach – była to szeroko spotykana, choć nigdy oficjalnie nie usankcjonowana, pisownia. Niemiecka mowa wydawała się Polakom tak obrzydliwa (co nie dziwi, zważywszy na koszmar okupacji i ogrom zbrodni dokonanych w ciągu sześciu lat przez naszych zachodnich sąsiadów), że powszechnie – zarówno w pismach prywatnych, jak i urzędowych – rzeczownik „Niemcy” pisano małą literą.
Ortograficzna walka Polaków z niemczyzną rozpoczęła się jeszcze w czasie II wojny światowej, gdy „naród Panów” nie przypuszczał nawet zbliżającego się milowymi krokami końca III Rzeszy, która, choć miała przetrwać tysiąc lat, zakończyła swój niesławny żywot po niespełna dwunastu.
„...u nas niemcy nie przestają gnębić na swój specjalny sposób. Przysłano mi nakazy płatnicze za ubezpieczenie kościoła i budynków kościelnych od ognia. Gdy się plebania stara spaliła przed miesiącem, to o odszkodowaniu nie ma mowy, bo to i tak państwowe. Dom tercjarski płaci komorne tylko Niemcom” – zapisał w swoim „Dzienniku” (cytat za portalem salon24.pl) ks. Michał Woźniak, na krótko przed wywiezieniem do obozu koncentracyjnego Dachau, gdzie zginął śmiercią męczeńską w maju 1942 roku.
„Ja sam za plebanię płacę. Kościół zamknięty – ledwie w niedzielę otwarty do godz. 11 rano. Więc nie ma sposobu ani zebrać, ani ogłosić składki na kościół – a tu przysyłają, aby płacić i to podniesioną stawkę o 100%, wyższą niż było dawniej. Z przytułku starców chcą zrobić szpital zakaźny. Wskutek tego kazano biednych usunąć (…)W śródmieściu nie wolno się Polakom osiedlać. A nawet ci, co jeszcze zamieszkują w śródmieściu będą wysiedleni (...) burmistrz tutejszy mówi, że w Kutnie nie może zostać ani jeden Polak. Ale żyć z Polaków to by chcieli. Dlatego niech się nikt tu nie dziwi, że że piszę «niemiec» z małej litery. Zacznę pisać z dużej litery dopiero wtedy, gdy ten naród zacznie żyć po ludzku” – tłumaczył kapłan.
To, co ksiądz Woźniak zanotował w prywatnym pamiętniku, było regułą w polskim Państwie Podziemnym. W drugą rocznicę wybuchu wojny „Wiadomości Polskie” wzywały, by wyrazy związane z Niemcami „dla mocniejszego wyrażenia nienawiści pisano w prasie konspiracyjnej małą literą”. Artykuł „Wiadomości” nosił znamienny tytuł „Zdziczały naród”.
„Zdziczały”, a wkrótce także przegrany. Dwa lata po śmierci księdza Michała Woźniaka (bohaterski kapłan został wyniesiony na ołtarze przez papieża Jana Pawła II 13 czerwca 1999 roku), w jednej z tajnych drukarni Armii Krajowej opublikowano rozmówki polsko-niemieckie. Był rok 1944 i chyba tylko najbardziej fanatyczni naziści wierzyli jeszcze w zwycięstwo.
Mała książeczka była swoistym znakiem czasów. Ale też znakiem zbliżającego się odwetu.
Podręcznik nie zawierał praktycznie żadnych zwrotów grzecznościowych. Słownictwo w nich zawarte – w większości zwroty w trybie rozkazującym – nie miały służyć kulturalnej konwersacji, ale raczej przesłuchiwaniu podejrzanych i zastraszaniu opornych. Z każdej stroniczki bije zalecenie stanowczości i bezwzględności w każdej bliższej relacji z Niemcami.
„Liczę do trzech, będę strzelał” („Ich zahle bis drei, ich werde schiessen: Eins, zwei drei”), „Prędzej bo ponaglę was granatem” („Schneller, oder die Granaten fliegt”), „Nie zbliżać się do okien” („Nicht an die Fenster treten”, „Opuścić mieszkanie (dom)” („Raus aus der Bode (Hause)”) – to tylko niektóre ze zwrotów, które, przynajmniej zdaniem autorów rozmówek, miały bardzo się Polakom przydać.
„Ucz się po niemiecku!” – apelowali w 1944 roku do swoich czytelników pracownicy podziemnej drukarni Armii Krajowej.
Ten nakaz nie obowiązywał zbyt długo. W połowie 1945 roku Ministerstwo Oświaty wprowadziło zakaz nauczania języka niemieckiego na „ziemiach odzyskanych”.
Języka zachodnich sąsiadów nie mogły poznawać w szkołach nie tylko polskie dzieci. Wojewoda śląsko-dąbrowski polecił bezwzględne likwidowanie prób organizowania szkół niemieckich. Pojawiły się także sugestie polonizacji niemieckich sierot i objęcia starszych dzieci tylko kształceniem zawodowym (co byłoby, gdyby się na ten krok zdecydowano, kalką zarządzeń niemieckich zastosowanych w latach 1939-1945 wobec polskich dzieci i polskiej młodzieży).
– W połowie lat 50. retorsje nieco zelżały. Komunistyczne władze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, rozwijające wówczas przyjaźń z „postępową” Niemiecką Republiką Demokratyczną, zezwoliły na uruchomienie placówek oświatowych z niemieckim językiem nauczania w trzech województwach: wrocławskim, koszalińskim i szczecińskim; szkoły takie nadal jednak nie mogły powstawać na Śląsku oraz Warmii i Mazurach – mówi dr Tomasz Browarek z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. Szymona Szymonowica w Zamościu.
– Władze przyjęły zasadę, że prawo do korzystania z tych placówek mają wyłącznie tzw. uznani Niemcy. De facto byli oni bezpaństwowcami, nie mieli bowiem obywatelstwa polskiego. Ludność rodzima na Warmii i Mazurach oraz na Górnym Śląsku została poddana weryfikacji i paszportyzacji. Nadano jej polskie obywatelstwo. A kto je przyjął, ten nie miał prawa do niemieckiego szkolnictwa – tłumaczy naukowiec.
Niemcy nie mogąc uczyć się w ojczystym języku, postanowili skorzystać z polskich doświadczeń z okresu II wojny światowej. Na przełomie lat 40. i 50. pojawiły się, tak przynajmniej podaje dr Ewa Pogorzała, politolog z PWSZ w Zamościu, przypadki „tajnego nauczania” w języku niemieckim. Czy organizatorzy „nielegalnych kompletów” (by pozostać przy okupacyjnej nomenklaturze) spotkali się z represjami władz PRL?
„Z przypadkami aresztowań się nie zetknęłam. Zwłaszcza, że przy ówczesnej organizacji życia społecznego niełatwo było kogoś złapać za rękę. Władze korzystały natomiast z metod administracyjnych. Nauczyciele niemieccy znajdowali się zwykle w pierwszych grupach wysiedlonych właśnie po to, by nie miał kto uczyć” – mówiła w wywiadzie dla „Nowej Gazety Opolskiej” Ewa Pogorzała.
W latach 60. liczba szkół niemieckich w tych województwach, gdzie działały, gwałtownie spadła. To był efekt pierwszej akcji łączenia rodzin po 1956 roku (do 1959 z Polski wyjechało 264 tys. osób, w tym prawie 200 tys. zweryfikowanych. W roku szkolnym 1962/1963 działały już tylko dwie szkoły z wykładowym językiem niemieckim dla 43 uczniów. „Wkrótce je także zamknięto” – dodaje uczona.
Kilkanaście miesięcy wcześniej, w 1961 roku, wycofano z polskich szkół naukę religii. O ile ta decyzja komunistycznej władzy nie spotkała się z przychylną – oględnie mówiąc – reakcją społeczeństwa, o tyle restrykcje wobec Niemców nie wzbudzały negatywnych emocji.
– Wszyscy jeszcze dobrze pamiętali ich okrucieństwa z czasów wojny. Nienawiść do Niemców i Niemiec była ogromna i powszechna. Pamiętam wiersz, jakiego uczyłam się pod koniec lat 40. w szkole. Kończył się on następującym zaklęciem: Za kłamstwa i czyny zdradzieckie/wszystko, co jest niemieckie/niech będzie/na wieki/przeklęte! – wspomina Krystyna Sroczyńska, 85-letnia poznanianka, której ojciec, powstaniec wielkopolski i działacz Polskiego Związku Zachodniego, trafił w październiku 1939 roku do niemieckiego więzienia.
– Pamiętam, jak mama modliła się godzinami o jego uratowanie. Modlitwa odniosła skutek – ojciec przeżył, ale zdrowia, po niemieckich torturach, nie odzyskał już nigdy – mówi starsza kobieta.
W naszej rozmówczyni nie ma już nienawiści. Pani Krystyna nie może jednak zrozumieć, że coraz więcej ludzi zapomina o „niemieckiej winie” (by użyć tu terminu filozofa Karla Jaspersa), przypisując zbrodnie tego narodu ponadnarodowym „nazistom”. – Których coraz częściej utożsamia się z Polakami – stwierdza rozgoryczona poznanianka.
– Oskarża się nas już nie tylko o zbrodnie wojenne, ale także o nieludzkie traktowanie Niemców po wojnie. Ciekawe, że ci, którzy głoszą takie tezy są bardzo wybiórczy. Wolą nie zajmować się prześladowaniami niemieckiej ludności w północnej części Prus Wschodnich, która w 1945 roku przypadła Związkowi Sowieckiemu – dodaje.
Podobnie nikogo, poza zawodowymi historykami, nie interesują prześladowania, jakim w drugim dziesięcioleciu XX wieku padła niemieckojęzyczna ludność południowego Tyrolu, prowincji, która po upadku Austro-Węgier w 1918 roku, stała się częścią Królestwa Włoch.
Temat ten jest ciekawy przede wszystkim z tego powodu, że przeprowadzana wówczas systematyczna degermanizacja tego obszaru stała się wzorem dla tego, co po wojnie działo się w Polsce i Czechosłowacji.
Jak przywoływał kiedyś pracujący w USA historyk Marek Jan Chodakiewicz, w 1922 r. w południowym Tyrolu bezwzględnie zakazano używania języka niemieckiego w sferze publicznej, a w prywatnej – ograniczono. Dwa lata później zakazano nauki języka niemieckiego, a w 1926 roku zlikwidowano całą niemieckojęzyczną prasę.
Warstwę urzędniczą zitalianizowano: tylko Włosi mogli tam pracować. Niemców albo wyrzucono z pracy, albo – nielicznych – przeniesiono daleko na południe.
Zmieniano na włoskie nazwy miejscowości, a nawet oryginalne nazwiska rodowitych mieszkańców.
Rozwiązano wszelkie organizacje Tyrolczyków: od gimnastycznych po gospodarcze, łącznie ze spółdzielniami. Mienie konfiskowano. W rezultacie prawie 80 tys. osób musiało przenieść się do Austrii czy Niemiec. Na ich miejsce sprowadzono kolonistów z południowych Włoch.
Jeśli w 1919 r. w południowym Tyrolu 95 procent ludności mówiło po niemiecku, to kilka lat później większość mówiła już po włosku.
To wszystko działo się w państwie rządzonym przez Benito Mussoliniego, polityka faszystowskiego, do którego chętnie odwoływał się Adolf Hitler.
O ile jednak retorsje wobec Niemców po I wojnie światowej mimo wszystko były ewenementem, o tyle po roku 1945 stosowano je powszechnie – zwłaszcza w Europie środkowo-wschodniej. Szczególnie ostre były one w Czechosłowacji. Na podstawie tzw. Dekretów Benesza, państwo skonfiskowało całkowicie mienie Niemców sudeckich, a następnie przymusowo wysiedliło tę mniejszość (ponad 3 miliony osób) do sąsiedniej Bawarii, znajdującej się wówczas pod okupacją Stanów Zjednoczonych.
– Ci którzy pozostali w Czechosłowacji zostali pozbawieni praw obywatelskich – dopowiada dr Tomasz Browarek.
Jeżeli jednak taką politykę, biorąc pod uwagę wojenne doświadczenia Czechów (i Polaków) można zrozumieć, to trudno nie zauważyć, że walka z niemczyzną przybierała nieraz kuriozalny charakter. Dotyczyło to na przykład nazwisk.
„Wojewoda Aleksander Zawadzki mianując prawnika Wincentego Spaltensteina na pierwszego polskiego prezydenta Gliwic, zauważył, że z takim nazwiskiem nie może pełnić tej funkcji. Jego prawne wywody, że na drodze administracyjnej zmiana nazwiska może długo potrwać, przerwał szybką decyzją: „załatwimy to na krótkiej drodze, zaraz na miejscu… Ot, będziecie się nazywali Szpaltowski”, powiedział i nakazał sekretarce przepisać dokument na nowe nazwisko” – przypomniał Aureliusz Pędziwol na łamach portalu dw.com.pl.
Nie był to jednostkowy przypadek. W 1946 roku „Tygodnik Powszechny” informował, że urzędnik stanu cywilnego krakowskiego magistratu zażądał zmiany nazwiska jednego z przybyłych do ratusza interesantów. Brzmiało ono „Hawrot” i było, przynajmniej według pracownika USC, „zbyt niemieckie”.
To wszystko lata 40., ale i w latach 70. zdarzały się podobne przypadki, choć nie dotyczące już nazwisk. W wydawanych w tym czasie w języku niemieckim przewodnikach po Gdańsku systematycznie stosowano termin „Gdansker”, by uniknąć nazwy „Danzig”. Ten neologizm rozpowszechnił się także poza naszą zachodnią granicą – w „zaprzyjaźnionej” NRD. Jeszcze dzisiaj w nadmorskim mieście Wismar istnieje tu Gdansker Strasse.
– Dzisiaj takie przykłady wydają się śmieszne, trzeba jednak pamiętać, że dochodziło do nich po sześciu latach bestialskiej okupacji, w której trakcie z rąk niemieckich zginęło ponad 8 milionów polskich obywateli – przypomina Krystyna Sroczyńska.