To, że doszło do zamiany ciał ma ogromne znaczenie dla rodzin. Myślę, że ówczesnym władzom chodziło jednak przede wszystkim o to, by nie doprowadzić do jakiegokolwiek badania, które mogłoby ujawnić coś, czego bardzo się bali – stwierdziła w "Politycznej Kawie" mecenas Małgorzata Wassermann.
Posłanka PiS przypomniała, że ówczesne władze od samego początku zapewniały, iż państwo zdało egzamin. – W normalnym kraju to naturalne, że sekcje by się odbyły. 11 kwietnia do Smoleńska przylecieli polscy lekarze w ogromnych siłach - trzy sztuki - ale jednak, i dostali informację, że jest po wszystkich sekcjach. Proszę mi pokazać lekarza lub prawnika, który uwierzy, że udało się zebrać wszystkie ciała, przywieźć je do Moskwy i wykonać 96 sekcji. Trzeba być naiwnym dzieckiem, żeby w to uwierzyć, albo chcieć w to uwierzyć – mówiła Wassermann.
Jak podkreśliła, ws. 10 kwietnia "jest taka ilość niepokojących informacji, że pewność, czy ciała rzeczywiście wróciły do kraju, będziemy mieli dopiero wtedy, gdy to wszystko zostanie zweryfikowane". – Okłamywanie społeczeństwa, a przede wszystkim rodzin, które przez długi czas żyły w nieświadomości, było kolejnym krokiem w zacieraniu dowodów. Przecież w przypadku badania sekcyjnego każdy rok to bardzo dużo – zaznaczyła córka Zbigniewa Wassermanna, który zginął w Smoleńsku.
Z kolei wiceprzewodniczący podkomisji smoleńskiej prof. Kazimierz Nowaczyk przypomniał, że ówczesny szef MSW Jerzy Miller decyzją z 30 maja 2010 r. pozostawił wrak i czarne skrzynki w rękach Rosji, podpisując memorandum oddania bezpośrednich dowodów Moskwie, do zakończenia postępowania sądowego. – Miller uznał, że są to rzeczy niepotrzebne komisji do zbadania tej sprawy – podkreślił prof. Nowaczyk.
CZYTAJ TAKŻE:
Nowaczyk w "Politycznej Kawie": Tegoroczne obchody katastrofy smoleńskiej podnoszą godność państwa