Nie jesteśmy za aborcją, jesteśmy za wyborem – powtarzają od jakiegoś czasu aborcyjne agitatorki, a także zwiedzione przez nie kobiety, także takie, które twierdzą, że są katoliczkami. Tyle, że aby uznać, że taka postawa jest w ogóle możliwa trzeba albo przestać stosować podstawowe zasady logiki, albo kompletnie nie rozumieć czym jest aborcja.
Zacznijmy od tej drugiej możliwości. Stwierdzenie „nie jestem za..., ale za wyborem” ma sens, gdy mówimy o rzeczach może głupich, może moralnie wątpliwych, ale nie będących zbrodnią, nadużyciem, zniszczeniem słabszego przez silniejszego. Mogę więc stwierdzić nie jestem za tym, aby kobiety wbijały sobie w nosy kości słonia, ale pozostawiam im wybór. Mogę stwierdzić, że „nie jestem za tatuażami, ale zostawiam wybór” czy nawet, że „nie jestem zwolennikiem samookaleczenia, ale pozostawiam ludziom wybór (choć to już ryzykowana teza). Nie mogę jednak tego samego powiedzieć, gdy taki „wybór” zaczyna dotyczyć innej osoby, innego podmiotu moralnego.
A z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w przypadku aborcji. Ona nie jest wyborem kobiety, który dotyczy jej i tylko jej, ale pozostaje decyzją, która dotyka innej osoby. I w związku z tym nie może być uznana za wybór dopuszczalny. Jeśli ktoś dopuszcza taki wybór, to niezależnie od tego, jak pięknie by o tym nie mówił, w istocie dopuszcza także samą czynność. A żeby to zobaczyć wystarczy sięgnąć po najlepszą z możliwych analogii. Jaką? Zacznijmy od prostego pokazania, czym jest aborcja. Otóż jest ona przyznaniem prawa do decydowania o życiu, ciele, przyszłości osoby, która jest ode mnie znacząco słabsza, w istocie wobec mnie bezsilna. Ja, silniejszy, pełen wyższości i uznający, że tylko moje interesy się liczą przyznaję sobie prawo do zadecydowania o tym, czy słabsza, bezsilna osoba ma prawo do życia czy też – dla mojej wygody, zadowolenia czy jakichkolwiek innych powodów – można ją pozbawić życia, odebrać godność i zdepersonalizować.
Szukając analogii do tego czynu, analogii, która może przemówić do ludzi inaczej myślących, przychodzi mi do głowy tylko jeden czyn, przestępstwo, czyli gwałt. On, tak jak aborcja, jest uznaniem, że silniejszy ma władzę nad słabszą, że fakt fizycznej siły może decydować o tym, czy ktoś ma prawo do integralności cielesnej czy nie. To ohydne przestępstwa jest w pewnym sensie analogiczne do aborcji. I dlatego warto zadać zwolennikom tezy: „nie jestem za aborcją, ale za wyborem”, czyli byliby w stanie zaakceptować analogiczne hasło dotyczące gwałtu: „nie jestem za gwałtem, ale za wyborem”? Ja nie jestem. Bo gwałt, tak jak aborcja to żaden wybór, ale to uznanie, że silniejszy ma władzę nad słabszym, że siła fizyczna czy wiek (albo płeć) może decydować o życiu i istnieniu innych. Powiedzenie „nie jestem za aborcją, ale za wyborem” to właśnie uznanie, że silniejsi mogą ze słabszymi zrobić wszystko, że silniejszy ma wybór, co zrobić ze słabszym. Może wprawdzie go nie gwałcić (nie zabijać, nie okradać), ale może też – w imię świętego wyboru – to zrobić.
Tą samą analogię chciałbym zadedykować wszystkim zwolennikom kompromisów i wyjątków. Czy zgodzilibyście się na ustawę dotyczącą gwałtu, która zawierałaby wyjątki? Czy uważacie, że można przyznać silniejszym prawo do decydowania o słabszych, jeśli występują jakieś szczególne wyjątki? Nie, nie będę sugerował, jakie to mogą być wyjątki, ale warto zadać sobie takie pytanie.
Wniosek z tego jest dość prosty: ten, kto jest za wyborem, czy to w sytuacji gwałtu czy aborcji, jest w istocie za gwałtem i aborcją. I naprawdę trzeba zupełnie nie rozumieć, czym jest aborcja, czy opowiadać (także na łamach katolickich portali czy czasopism), że jest inaczej.
Tomasz P. Terlikowski