Wzruszyłem się strasznie. Oto bowiem po ewangeliczną przenośnię postanowiła sięgnąć Sylwia Kubryńska, feministka, pisarka, autorka „Biurwy”, „Furii mać”, czy „Kobiety dość doskonałej”. I na porównaniu tym się wyłożyła.
Ewangeliczny fragment służyć ma rzecz jasna obronie Natalii Przybysz, która – zdaniem feministki – jest kamienowana. A przecież ona tylko powiedziała o tym, co zrobiło 5 milionów innych kobiet. Skoro zaś tak, to nie powinno się jej krytykować, bo… to oznacza rzucanie kamieni w naszych bliskich.
„Kto nie miał aborcji? Niech rzuci kamieniem. Kto nie uczestniczył w decyzji o aborcji? Niech rzuci kamieniem. Kto nie zostawił ciężarnej partnerki? Niech rzuci kamieniem. Kto jej nie pomógł w biedzie? Niech rzuci kamieniem. Kto nie pożyczył kumpeli na zabieg? Niech rzuci kamieniem. Kto nie namówił córki, siostry, krewnej? Niech rzuci kamieniem. Kto nie dał telefonu do lekarza? Niech rzuci kamieniem” - napisała w duchu niemal aborcyjnego proroka (któremu trzeba współczuć znajomych). A ja muszę jej odpowiedzieć, że nie miałem aborcji, nie uczestniczyłem w decyzji o niej, nie pożyczałem kasy na zabicie dziecka i nie namawiałem bliskich, by zabili swoje dziecko. Nie dawałem też telefonów do lekarzy. I żeby nie było wątpliwości nie zamierzam w nikogo rzucać kamieniami.
Nie o kamienie tu bowiem chodzi. Nikt nie chce nikogo ukamienować, ani dopadać. Chodzi o coś zupełnie innego. O to, by te pięć milionów kobiet, które aborcji (jednej lub więcej) w Polsce dokonały, pamiętały, że jest i dla nich nadzieja, jest wyjście. Tak jak są one dla pięciu milionów mężczyzn, którzy ponoszą odpowiedzialność za te zbrodnie. Tyle, że nie jest nią chwalenie się aborcją, przekonywanie, że nic się nie stało, że wszystko było OK, a tak w ogóle to dziecko jest tylko płodem, zlepkiem komórek, zygotą czy niczym. Nie jest nią obwieszczanie, że aborcja to „nic takiego”, „pięć minut” i po wszystkim, ani tym bardziej uciekanie w uwspólnianie winy. To nic nie da. Samotność, poczucie, że stało się coś bardzo złego, obcość wobec mężczyzny, który miał pomóc, zaopiekować się, a pozostawił kobietę samą w najgorszym momencie pozostaną. Tak jak zostaną rany zadane dzieciom, syndrom w wymiarze społecznym, ból i cierpienie. Krzyk, wściekłość nic nie zmienią.
Ale jest inna droga. Przyjęcie tego, co się zrobiło (w czym się uczestniczyło), uznanie prawdy o tym czynie, nadanie imienia ofierze, wyznanie winy, powolna pokuta, wypłakanie łez, które będą uzdrawiać, a nie tylko boleć. Zawierzenie Jezusowi Miłosiernemu, oddanie Jemu tego grzechu i zawierzenie Jemu i Ojcu maleństwa, które została zabite. Odnalezienie dziecka w Nim, w Niebie, gdzie jest już ono. Kochane, utulone, objęte. Pokuta, pojednanie, oddanie się Miłosierdziu nie jest procesem prostym. Łzy bolą, uznanie prawdy jest wyzwaniem. Ale nie ma innej drogi. Tak jak nie ma innej drogi dla społeczeństwa, w którym tyle osób popełniło grzech aborcji, niż wielka pokuta, zadośćuczynienie, wielkie zawierzenie Miłosierdziu Bożemu. Ale to wszystko wymaga także prawdy, a nie ucieczki przed nią.
Jeśli więc mówimy o dramacie tego, co się wydarzyło, jeśli przypominamy czym jest aborcja, jeśli krytykujemy ludzi, którzy z aborcji chcą uczynić znak rozpoznawczy, to nie po to, by ich krytykować, ale by pokazać, że grzech aborcji jest nie tylko zabiciem człowieka, ale także zabiciem części duszy kobiety, mężczyzny i zniszczeniem części społeczeństwa. Ale to nie jest ostatni krok, ani ostatni przekaz. Dalej jest możliwość Bożego Miłosierdzia. Jeśli o nie poprosimy, jeśli odważymy się o nie błagać. Kamienie nie są nam do niczego potrzebne, bo w całej tej debacie nie chodzi o ukamienowanie, a o ratowanie. Żyjących jeszcze dzieci, ale i kobiet (a także mężczyzn), którzy mają na sumieniu grzech aborcji. Dla nich jest ratunek, jest nadzieja, jest wyjście. Ale nie w krzyku, a w Bogu.
Tomasz P. Terlikowski