Zbigniew Stonoga powrócił z „zaświatów” i od razu - jak milo - zawitał na moją stronę i fb. Zastanawiałem się przez chwilę, czy w ogóle reagować na zaczepki z jego strony, bo uważam, że, niestety idąc na przekór tytułu programu Janka Pospieszalskiego - nie zawsze warto rozmawiać. Czasami zwyczajnie nie ma o czym, ani co gorsza, nie ma nawet z kim. Tak jak jest – że pozwolę sobie wyrazić swoje subiektywne zdanie – w przypadku Zbigniewa Stonogi - pisze Wojciech Sumliński na swoim profilu Facebookowym.
I dalej:
"
Ponieważ nie mam czasu na bzdury, odpowiem Stonodze stosunkowo krótko – przynajmniej, jak na mnie - bo nie ma dyskusji z kimś, kto za jedyne argumenty ma kłamstwa, a za jedyny sposób ekspresji, w jakim potrafi je artykułować, wyrazy zaczynające się na trzynastą literę alfabetu i tym podobne. Przechodząc zatem do meritum.
Czytając stonogowy bełkot myślałem, ileż w tym wszystkim cynizmu i zwykłego draństwa. Bo oto Zbigniew Stonoga po raz dwudziesty obwieścił światu, jakby odkrył Amerykę, że Sumliński ma inny proces. Sensacja! Tymczasem od co najmniej siedmiu lat piszę i mówię wszędzie – w telewizji, radio, prasie, spotkaniach autorskich, książkach, w Internecie, czy nawet na tym forum - że moje życie, to nieustanne procesy, które jednak nawet w ułomnych sądach III RP wygrywam wszędzie i zawsze – w przeciwieństwie do przestępcy Stonogi – bo są wytaczane z niczego, tylko by to, by mnie niszczyć, gdy tymczasem nigdy nie popełniłem żadnego przestępstwa i za każdym razem zostaje to jednoznacznie potwierdzone w sądzie, gdy do procesu dochodzi.
Całkiem jeszcze niedawno miałem cztery procesy karne (tych cywilnych, zakładanych mi przez byłych ludzi służb tajnych, dziś często „biznesmenów” z pierwszych stron gazet, już nawet nie liczę – ale też wygrałem dokładnie wszystkie, łącznie kilkanaście, jeden po drugim), z których trzy wygrałem - jednym z nich , najważniejszym , była „matka” wszystkich moich problemów, tzw. „Afera Marszałkowa” z udziałem Bronisława Komorowskiego i spółki, która była niczym drzewo, do którego przytwierdzano kolejne gałęzie. Pozostała czwarta, ostatnia sprawa, do której dokooptowano mnie na siłę siedem lat temu, przy głównym udziale pułkownika służb tajnych Aleksandra Lichockiego.
Wbrew kłamliwym twierdzeniom Stonogi nie było to wcale za czasów w CBA Mariusza Kamińskiego, bo za jego czasów dokładnie tę sprawę przebadano i po sprawdzeniu wszystkiego, mnie w ogóle, ale to w ogóle w niej nie było. Dopiero rok po tym, jak Mariusz Kamiński został z CBA wyrzucony i sam otrzymał zarzuty karne, i gdy zacząłem w innych sprawach wygrywać z dyspozycyjną wobec ludzi PO i Komorowskiego prokuraturą, zaczęto tworzyć mi z niczego kolejne sprawy - tylko po to, by podważyć moją wiarygodność. I właśnie wtedy dokooptowano mnie do sprawy ustawianego przetargu, z rzekomym moim udziałem. Zrobiono to na siłę, z oskarżenia pułkownika Lichockiego, według mechanizmu: „stał koło roweru, który ukradli, mógł mieć z tym coś wspólnego”. Sprawa ta od wielu lat krąży sobie pomiędzy sądem i prokuratura - i tak to sobie trwa i może trwać jeszcze lata całe. I to tyle z „rewelacji” i oskarżeń, powielanych po raz setny na mój temat, przez Stonogę, z których po uczciwym oglądzie nie zostaje nic. Wielkie zero.
Mechanizm praktykowany m.in. przez służby specjalne, w który działania Stonogi świetnie się wpisują, stosowany był wielokrotnie w stosunku do wielu ludzi. Opowiadało mi o tym wielu znanych mi ludzi służb tajnych, a jako ostatni major ABW Tomasz Budzyński, jeden z bohaterów mojej najnowszej książki pt. „Pogorzelisko”, którego koledzy ze służb tajnych usiłowali zamordować w sposób całkowicie psychopatyczny, zakopując go żywego półtora metra pod ziemią (jak mówi dziś, przebywając w takim miejscu, w takich warunkach, odzyskał wiarę w Boga). Mechanizm ten brzmi: „odbierz człowiekowi wiarygodność, a bez znaczenia stanie się to, co on ustalił”. Na mnie mechanizm ten, praktykowano w sposób systemowy, planowy, niezwykle perfidny, przez całe lata, a to co robi Stonoga, jest tylko drobnym elementem tej brudnej, budowanej o kłamstwa, „gry”. Obok służb specjalnych i hejterów wielką, a straszną rolę, w „grze” tej odegrali prokuratorzy.
Oczywiście znałem i znam prokuratorów, którzy są dobrymi, uczciwymi profesjonalistami wierzącymi w to, że prawo ma ludzi chronić – nie niszczyć i nigdy nie pozwoliłbym sobie na generalizowanie. Wśród prokuratorów, jak w każdym środowisku, są różni ludzie, dobrzy i źli. Bywając jednak na konferencjach i zjazdach np. w Kazimierzu nad Wisłą, poznałem tak wielu prokuratorów, że nie chciałem już poznawać więcej, to, o czym rozmawiali, jak się zachowywali, poznawałem pychę i próżność. Jak prokurator X z Krakowa z prokuratorem Y z Warszawy mówił o niszczeniu jednego czy drugiego nieszczęśnika. A potem obserwowałem tę straszliwą solidarność koleżeńsko zawodową na własnej skórze. Poznałem ją, gdy jeden prokurator z Prokuratury Okręgowej przy ulicy Chocimskiej w Warszawie tłumaczył mi, że jeśli się postarają, to do końca życia nie będę robił nic innego, jak tylko chodził od sądu do sądu. I de facto działo się to potem latami. Niedługo potem sędzia Piotr Gąciarek z Sądu dla Warszawy – Woli podsumował działalność prokuratorów Andrzeja Michalskiego i Jolanty Mamej w Aferze Marszałkowej, oceniając, że działali na zlecenie służb specjalnych, a konkretnie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zaś ich poszanowanie dla prawa w ogóle i dla moich praw w szczególności, było takie, jak poszanowanie dla prawa kogoś, kto widząc na trawniku napis: „zakaz wchodzenia na trawnik” wjeżdża tam koparką i buduje sobie ziemiankę.
Prokuratorzy, którzy udawali obrońców prawa, podsłuchiwali moje rozmowy z obrońcami w stu miejscach to prawo łamiąc i choć sędzia jasno to wykazał, koledzy prokuratorzy stanęli w ich obronie blokiem. Sąd swoje – prokuratorzy swoje. I taki ping - pong trwał kilka lat, w efekcie czego jedynym plusem tej historii było to, że dwoje tych cynicznych „przedstawicieli prawa” zniknęło z mojej sprawy i więcej ich już nie widziałem. W międzyczasie jednak, gdy sąd domagał się, by pozbawić ich prokuratorskich immunitetów i postawić przed sądem, jako potencjalnych przestępców – przełożeni ich awansowali! Szkoda w ogóle słów, by mówić o tym bezmiarze podłości w wykonaniu prokuratury. Temu co czułem i co myślałem o tym wszystkim, dałem wyraz w mojej ripoście dla prokuratora, w mowie końcowej najważniejszego z moich procesów, czyli Afery Marszałkowej. Była emocjonalna, bo nie mogła być inna. Wraz z rodziną zbyt wiele przeszliśmy, by udawać, że mnie to nie obeszło. Opowiedziałem, jak po tym, co nam zgotowali, jak nas zaszczuli, chciałem umrzeć po tysiąckroć. Opowiedziałem, jak nie bojąc się śmierci, bo wychowany na Trylogii Henryka Sienkiewicza mogłem, niczym bohater „Potopu” Andrzej Kmicic, iść na tysiące, ale nie potrafiłem żyć w pohańbieniu i bezradnym przyglądaniu się niszczeniu mojej rodziny.
Opowiedziałem, jak nas podsłuchiwano, nachodzono, kontrolowano, obmawiano w mediach, wytwarzano fikcyjne „dowody” z niczego, zamawiano charakterystyki psychologiczne, by z premedytacją znaleźć słabe punkty i tak długo męczono, aż uwierzyłem, że jedynym wyjściem, by ocalić rodzinę, jest moja śmierć. Chcieli mieć plastycznego aresztanta, ale „przekręcili gwint” w tej śrubie, w efekcie czego gwint pękł. Próba samobójcza - największy błąd mojego życia, którego nigdy, przenigdy, milion razy nigdy, nie powtórzę. To, po spowiedzi i rozgrzeszeniu, już za mną. Ale cierpienie pozostało. Zwłaszcza, że prokuratorzy nie odpuścili i widząc, że wiele wątków śledztwa się sypie, przy pomocy prokuratorskiej sitwy kompilowali kolejne zarzuty. Jedne upadały – tworzyli nowe, jeszcze bardziej absurdalne od poprzednich. I tak przez osiem lat, rok za rokiem, bez końca. W ostatnim zdaniu zapowiedziałem, że powinni być pewni przynajmniej jednego: po tym, co przeszedłem, nie poddam się nigdy i bez względu na to, co przyniesie los, będę walczył o prawdę, oni zaś prędzej czy później sami staną przed sądem, który rozliczy ich ze wszystkich podłości – w tym życiu albo w przyszłym. Przez cały czas wygłaszania mowy końcowej patrzyłem w oczy prokuratorowi, który nie podjął wyzwania - spuścił wzrok i tylko uśmiechał się cynicznie. Gdy jednak wypowiedziałem ostatnią kwestię spojrzał na mnie, jakby wyraźnie czymś rozbawiony i nie wiedzieć czemu, w tamtej właśnie chwili pomyślałem o tym, o czym teraz myślę oglądam kolejne ataki na mnie awizowane przez Stonogę – o słowach Winstona Churchila, który powiedział kiedyś, że psy patrzą na nas z szacunkiem, koty z pogardą, a świnie jak na równych sobie.
Tak czy inaczej – mój marsz dobiegał końca. Długi to był marsz i w dużej mierze samotny. Dawni koledzy gdzieś zniknęli, niektórych pochłonęły obowiązki, inni przeszli do PR zarabiać duże pieniądze u boku tych, których działalność kiedyś opisywali, jeszcze inni na wszelki wypadek zrobili krok wstecz. Widziałem to – bolało bardzo. Myślałem o tym, że może nie wiedzieli, a może po prostu zapomnieli, że wziąłem na siebie całą siłę uderzenia w potężnej prowokacji wymierzonej przeciwko Komisji Weryfikacyjnej WSI, w której to nie ja byłem głównym celem. Gdybym w roku 2008 dał prokuratorom, czego chcieli, choćby na bazie nieprawdy, nie miałbym większości kłopotów, które miałem – ale wówczas mieliby je inni. Mając do wyboru podłość lub śmierć wybrałem tę drugą, nie przewidując w tamtym czasie, że samobójczą próbą zniweczę plan wymuszenia na mnie kłamliwych zeznań. Od tego momentu prowokatorzy i pomysłodawcy intrygi zrozumieli, że Komisja Weryfikacyjna WSI jest już poza ich zasięgiem. Pozostało im ratować twarz i udowodnić, że tak wielkie środki i tak wielka operacja nie została przeprowadzona do czegoś, co nie miało miejsca i że jakieś przestępstwo jednak było. Od tego momentu, na całe siedem długich lat, pozostałem sam, jako wyłączny cel prowokatorów i ludzi służb specjalnych, którzy z mojego życia, jak wcześniej z życia setek innych osób, zrobili pogorzelisko – i szedłem dalej swoistą drogą na zatracenie. I tak aż do 16 grudnia – do dnia, w którym miał rozstrzygnąć się mój los.
Jak się rozstrzygnął - powszechnie dziś wiadomo. Sędzia Stanisław Zdun potwierdził to, co widział każdy, kto przychodził na rozprawy – łącznie 60 – które odbyły się w toku procesu: że nigdy nie było choćby śladu dowodu mojej winy, w całej zaś sprawie zdumiewającą rolę odegrał prezydent Polski Bronisław Komorowski, szef ABW Krzysztof Bondaryk, i rzecznik rządu Donalda Tuska, a wcześniej przewodniczący Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. I dodał, że teraz to ich rola w tej prowokacji powinna zostać wyjaśniona. Mam nadzieję, że tak się stanie...
Zbyt wiele czasu straciłem na szarpanie się z Komorowskimi, Grasiami, z ludźmi służb specjalnych, dyspozycyjnymi prokuratorami i z ludźmi takimi, jak Zbigniew Stonoga. Czasu odebranego rodzinie i dzieciom, którego nikt i nic już mi nie zwróci. Zawsze mogę napisać kolejną książkę, czy artykuł, ale ten czas został mnie – i im - odebrany raz na zawsze. Dlatego nie zamierzam tracić go więcej na Zbigniewa Stonogę. Być może nieszczęsny ów człowiek ma z Sumlińskim problem - bo przegrał ze mną proces w trybie wyborczym, bo pokazałem ludziom, jak bardzo kłamał budując swój wizerunek w ogóle, a w szczególności na rzekomej przyjaźni z Andrzejem Lepperem, na którego w rzeczywistości pisał donosy do prokuratury (o takich jak Stonoga „przyjaciołach” wspomniany Winston Churchil mówił – jeżeli mam takich przyjaciół, to nie potrzebuje już wrogów. Na marginesie dodam, że przekonali się o tym i przejrzeli na oczy także inni współpracownicy Stonogi, którzy składają na niego do prokuratury zawiadomienie za zawiadomieniem, informując mnie o tym na bieżąco), co być może niektórym pomogło zrozumieć, jak zakłamaną postacią jest Stonoga - a być może chodzi jeszcze o coś innego. Cieszę się, jeśli mogłem choć w niewielkim stopniu przysłużyć się do tego, by łobuzy vide Stonoga et consortes, nie trafili do polskiego Parlamentu, bo Polacy naprawdę zasługują na więcej. Być może z tym wszystkim ma problem Zbigniew Stonoga - ale to jest już jest jego problem. I na koniec przepraszam, bo miało być krótko, a wyszło inaczej, ale naprawdę starałem się. Poza wszystkim, jak mawiał przywoływany przeze mnie brytyjski „klasyk” – być może to i tak nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, a dopiero koniec początku…
Wojciech Sumliński