Sprawiedliwość można zdefiniować jako połączenie rozumu i sumienia. Niestety ukształtowany w III RP wymiar sprawiedliwości cierpiał na brak jednego i drugiego pierwiastka. Stąd też najmocniej akcentowaną obietnicą wyborczą obozu dobrej zmiany, która jednocześnie ma najmocniejszą legitymację społeczną, była solenna obietnica uczynienia Polski krajem (bardziej) sprawiedliwym - pisze Adrian Stankowski w "Gazecie Polskiej Codziennie".
Liczne patologie wymiaru sprawiedliwości dla przeciętnego obywatela oznaczają zawsze dotkliwy brak sprawiedliwości. Bolesny zwłaszcza dla najsłabszych, których nie stać na ustosunkowanych adwokatów w demonstracyjnie drogich garniturach, lub dla przyzwoitych frajerów wierzących, że prawda sama się obroni. Niestety, w praktyce oznaczało to czekanie na przyszłą sprawiedliwość na Sądzie Ostatecznym. Wymiar sprawiedliwości nie stał się opoką prawa dla słabszych, a zamiast tego został narzędziem sprawującej faktyczną władzę oligarchii postkomunistycznej, niezbędnym bezpiecznikiem i zwornikiem systemu kolonialnego władztwa nad Polakami. Za kradzież batonika skazywał na bezwzględne więzienie, a osoby takie jak posłanka Beata Sawicka dziś śmieją się nam wszystkim w twarz.
Czas spełnić postulaty
Marzenie o budowie sprawiedliwego państwa tkwi głęboko w polskiej tradycji i stało się niemal synonimem polskich dążeń do odbudowy suwerenności, nadzieją powrotu do legendy I Rzeczypospolitej. Już bowiem 25 kwietnia 1425 r. w Brześciu Kujawskim w przywileju nadanym przez króla Władysława Jagiełłę została pierwotnie sformułowana zasada „neminem captivabimus nisi iure victum” (nikogo nie uwięzimy bez wyroku sądowego) gwarantująca nietykalność osobistą szlachcie, a więc zapewniająca, że posiadający takie prawo nie zostanie uwięziony bez wyroku sądowego. Oznaczało to wprowadzenie prymatu prawa nad władzą królewską i początek budowy de facto systemu monarchii konstytucyjnej, choć na spisanie samej konstytucji jako jednolitego tekstu nazwanego konstytucją trzeba było czekać do 3 maja 1791 r. Głęboko osadzona w duszach Polaków potrzeba sprawiedliwości była mocno obecna we wszystkich polskich irredentach narodowych (z 21 postulatami Sierpnia ‘80 włącznie).
Co z tym trójpodziałem?
Obecny kształt i oczywiste wady wymiaru sprawiedliwości zostały zdeterminowane przez wielki „deal” zawarty pomiędzy agentami komunistycznej bezpieki a ich oficerami prowadzącymi przy Okrągłym Stole, a ściślej – w podwarszawskiej Magdalence. Tam bowiem określone zostały nowa forma i sposób ujarzmiania oraz wyzyskiwania Polski i jej obywateli. Niezbędnym elementem stojącym na straży nieformalnych przywilejów nowej postkomunistycznej „arystokracji” stały się sądy. To one, w zamian za własne przywileje, gwarantowały korzystne rozstrzygnięcia „mandaryńskim” właścicielom III RP. Oto z dnia na dzień komunistyczni sędziowie, często zwyczajni oprawcy w sędziowskich togach, uzyskali prestiż i gwarancje przywilejów niespotykanych w demokratycznych społeczeństwach, w których niepodważalną zasadą, zgodnie z monteskiuszowskim trójpodziałem, jest posiadanie demokratycznej legitymacji przez wszystkie trzy rozdzielone, ale równe sobie władze. Na ten użytek ukuto rzekomo bezalternatywną doktrynę absurdalnej samorządności sędziowskiej, według której nadzorować i oceniać pracę sędziów oraz decydować, kto może zostać dokooptowany do tej „nadzwyczajnej kasty”, mogą wyłącznie inni sędziowie. Szermowano przy tym groteskowo wynaturzonym argumentem o niczym nieograniczonej „niezawisłości sędziowskiej” pojmowanej nieraz jako niezależność od wszelkiej przyzwoitości i litery prawa, zapominając, że niezawisłość sędziego jest gwarancją mającą na celu służenie wymiarowi sprawiedliwości, a więc sprawiedliwości, a nie parawanem chroniącym przed odpowiedzialnością za kradzież kiełbasy w sklepie. W rezultacie Polacy wybierali władzę ustawodawczą (Sejm i Senat) oraz wykonawczą (prezydent i rząd), ale nie mieli najmniejszego wpływu na sposób funkcjonowania sądów, choć te wydają swoje orzeczenia „w imieniu Rzeczypospolitej”, a więc w imieniu każdego obywatela.
Nemo iudex in causa sua*
Oprócz braku jakiejkolwiek demokratycznej kontroli nad funkcjonowaniem sądów „nadzwyczajna kasta” obdarzona została niespotykanym przywilejem zarządzania i administrowania pracą aparatu sądów, a więc sferą wyłącznej kompetencji władzy wykonawczej. Władza nad organizacją pracy sądów, wyznaczaniem rozpraw, powoływaniem prezesów czy… kupnem spinaczy biurowych to zakres władzy wykonawczej, a więc ministra sprawiedliwości. Niezawisłość dotyczy przecież wyłącznie momentu orzekania, bo to właśnie w tej chwili interesem ogółu jest zagwarantowanie braku jakiegokolwiek zewnętrznego wpływu na kształt wyroku. To właśnie zarządzanie sądownictwem przez samych sędziów umożliwiało wpływanie na treść wyroków poprzez np. wyznaczanie odpowiedniego sędziego do konkretnej sprawy. Przykład sędziego Milewskiego jest aż nadto wymowny. Na dodatek w rękach sędziów pozostawiono całość kontroli dyscyplinarnej. Symbolem patologii są głośne wypadki kradzieży dokonywanych przez sędziów w sklepach, niewyjaśniona do dziś pomimo szokujących dowodów sprawa domniemanej korupcji w Sądzie Najwyższym. Symbolem fikcyjności wymierzania sprawiedliwości sędziom przez sędziów jest sprawa lustracyjna pani sędzi, która służyła całkiem jawnie jako funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, ale sąd dał wiarę jej tłumaczeniom, że rzekomo myślała, iż pracuje (ups!)… w Milicji Obywatelskiej. Trudno o większy absurd.
Warunki sine qua non
Władza absolutna deprawuje absolutnie. Całkowita bezkarność i sobiepaństwo stworzyły warunki do rozwinięcia się tzw. choroby łańcuchowej, czyli przekonania znacznej części korpusu sędziowskiego o tym, że są rzeczywiście „nadzwyczajną kastą” spoglądającą z wyższością i pogardą na zwykłych zjadaczy chleba. Skala arogancji i zwykłego chamstwa, braku merytorycznej wiedzy i notorycznego nieprzygotowania do rozpraw oraz korupcji sprawia, że obywatele słusznie mają poczucie braku sprawiedliwości i pozostawania pod obcą sobie, opresyjną władzą.
Długo wyczekiwany pakiet ustaw koniecznych do głębokiej zmiany sposobu funkcjonowania sądów nie sprawi jednak, że z dnia na dzień sędziowie staną się mądrzejsi. Znikną zapewne z ekranów telewizorów odziane w prawnicze togi gadające głowy jakże często sprzeniewierzające się etyce i godności zawodu poprzez prezentowanie argumentów politycznych zamiast bezstronnych ocen prawnych. Tajemnicą poliszynela jest natomiast najtrudniejsza część rozwiązania problemu polegająca na konieczności eliminacji z tego zawodu dużej części sędziów, którzy nie spełniają obiektywnych kryteriów przydatności do tej zaszczytnej służby. O ile bowiem nie budzi kontrowersji wydalenie sędziego złodzieja czy prowadzącego samochód pod wpływem nadmiernej ilości promili, o tyle proces oczyszczenia z ludzi źle przygotowanych merytorycznie, bezdusznych lub aroganckich właśnie wraz z przyjęciem odnośnych ustaw dopiero się rozpoczął.
* łac.: Nikt nie może być sędzią we własnej sprawie