Rozumiem motywacje, które kierują Prawem i Sprawiedliwością, w kwestii dokonania zmian w ordynacji wyborczej dla samorządów. Samorządy są skostniałe, a kolejne wybory to w wielu miejscach walka na linii „reformatorzy” kontra władza, ochoczo popierana przez pracowników samorządu i ich rodziny, a o zwycięstwie tych pierwszych decyduje rozbuchany aparat urzędniczy. Obawiam się jednak, że wprowadzenie zasady kadencyjności niesie ze sobą duże, polityczne ryzyko.
Plany PiS-u są bardzo ambitne. Pierwszy, duży socjalny program – 500 + już przynosi efekty. Wiemy, że w 2016 r. nastąpił wzrost dzietności, nie wiemy jeszcze jak bardzo. Wiemy też, że drastycznie spadło ubóstwo. Startuje program Mieszkanie +, który również może wprowadzić wiele zmian zarówno w gospodarce kraju, jak i w życiu przeciętnego Kowalskiego. Do tego rozpoczęła się reforma edukacji, modernizacja wojska, wkrótce ma ruszyć reforma sądownictwa i szkolnictwa wyższego. W przyszłości należy rozruszać inwestycje, bo rozruszaniem inwestycji nie jest kolejna konferencja prasowa, na której informuje się o „skierowaniu drogi do realizacji”, co jest dość pustym hasłem, a podpisana umowa na wykonanie zadania, później rozpoczęta i zakończona budowa. W przyszłości na zmiany wciąż czeka fatalna służba zdrowia. To bardzo dużo jak na pierwszą kadencję i jeśli wszystkie te plany zostaną zrealizowane to Polskę czeka olbrzymia zmiana.
Skłócona, podzielona opozycja to najlepszy prezent dla rządu. Jak do tej pory opozycja zyskiwała najwięcej gdy mogła jednoczyć się pod bardzo okrągłymi i medialnymi hasłami - „obrona trybunału”, „wolność macic”. Hasło „ręce precz od samorządu” idealnie wpisuje się w ten ciąg. Do tego PiS idąc na wojnę z samorządem może spodziewać się twardego oporu. Kadencyjność bezpośrednio uderzy w interesy kilkunastu prezydentów dużych miast. Pytanie – czy nie wpycha ich na wodę dużej polityki? PiS chcąc zdobyć samorząd może sam ulepić sobie silnego przeciwnika. Szczególnie, że doświadczeni samorządowcy często mają więcej oleju w głowie niż szukający romansu sezonowi posłowie.
Poza aspektami czysto politycznymi nie zgadzam się z kadencyjnością także w teorii. Co tak naprawdę zmieni kadencyjność jeśli po dwóch kadencjach kolejną wygra osoba ze środowiska obecnej władzy (np. zastępca prezydenta). Do tego dochodzi aspekt wolnego procesu decyzyjnego w Polsce. Jeżeli chodzi o miejskie inwestycje, czas między podjęciem decyzji o budowie a oddaniem dużego obiektu jak stadion, linia metra, szpital, czy duża droga wynosi często kilka lat. Przy kadencyjności tracimy możliwość oceny polityka za decyzje podjęte na początku drugiej kadencji. Jako konserwatysta uważam że zmiana polityczna powinna wynikać z realnej woli tej zmiany a nie z narzuconego prawa. Osobiście byłbym gotowy zagłosować za zniesieniem kadencyjności dotyczącej urzędu Prezydenta RP.
Obawiam się, że zmiany w samorządach rozpętają kolejną polityczną wojenkę. Moim zdaniem plany, które są już w realizacji są na tyle ambitne, że nie zawsze warto ponosić ryzyko starcia. Z pola bitwy nie zawsze wraca się z tarczą.
Mateusz Kosiński, dziennikarz portalu TelewizjaRepublika.pl, współpracownik miesięcznika „W Sieci Historii”, absolwent politologii i historii Uniwersytetu Warszawskiego.