Prezentujemy fragment książki „Repolonizacja Polski” (wydawnictwo Biały Kruk), która traktuje po części o pierwszych sukcesach repolonizacji, ale także wskazuje na miejsca szczególnie zainfekowane, wymagające paląco szybkich i radykalnych reform. Wybitni autorzy, znawcy poruszanych tematów, podpowiadają rozwiązania, często również przestrzegają. Posługując się przy tym świetnym piórem podejmują tematy od finansów po kulturę, od gospodarki po przyrodę, przechodząc od nadziei do czynu. Niemal wszyscy widzą szansę na osiągnięcie prawdziwej suwerenności, choć podkreślają, że niebezpieczeństwo absolutnie nie minęło. Do grona autorów należą między innymi Witold Modzelewski, Andrzej Nowak, Ks. Dariusz Oko, Krystyna Pawłowicz czy Wojciech Roszkowski, którego esej pt. „Upodmiotowienie polskiej polityki” prezentujemy poniżej
Państwo prawa
Nieustannie słyszymy, że winniśmy żyć w demokratycznym państwie prawa, a nowa władza jakoby tego nie gwarantuje. Z tą demokracją nie było jednak dawniej tak cudownie. Wiele tego przykładów dała Państwowa Komisja Wyborcza. Już w 2007 roku opóźniła ogłoszenie wyników wyborów parlamentarnych, a potem było tylko gorzej. W kolejnych wyborach rosła liczba głosów nieważnych, tak że wybory samorządowe z 2014 roku można uznać właściwie za sfałszowane, gdyż ogólny odsetek głosów nieważnych przekroczył 20 procent! Przy czym różnice między poszczególnymi okręgami, w tym zwłaszcza sąsiednimi, były często wielokrotne.
Czy w prawdziwym państwie prawa możliwa jest np. sytuacja, w której szef klubu rządzącej partii (PO) i sejmowej komisji finansów lobbuje na rzecz firm zajmujących się hazardem (Zbigniew Chlebowski, 2009 r.), a prace specjalnej komisji parlamentarnej w tej sprawie blokuje w kuriozalny sposób inny prominent rządzącej partii (Mirosław Sekuła)? Czy w prawdziwym państwie prawa premier (Donald Tusk) usunąłby ze stanowiska szefa służby, która proceder ten wyśledziła (Mariusz Kamiński)?
Czy „dawniej” faktycznie żyliśmy w państwie prawa? Czy w państwie prawa odbierałoby się rodzicom dzieci ze względu na niski standard materialny rodziny? Czy państwo prawa może mieć tak niewydolny system wymiaru sprawiedliwości, który nie dostrzega łamania prawa przez przedstawicieli władzy oraz medialnych i finansowych celebrytów, a cały aparat sprawiedliwości rzuca się na biedaków kradnących batoniki? Czy prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku (Ryszard Milewski) mógłby w 2012 r. przez telefon zapewniać władzę o swej ustępliwości w sprawie oszustw Amber Gold? A gdzie była prokuratura, która dopuściła recydywistę do prowadzenia działalności tej parabankowej piramidy finansowej? Czy w państwie prawa trzy czwarte obywateli ma złą opinię o sądach? Czy media, w tym także media publiczne, zajmują się tam kampaniami nienawiści wobec opozycji? Zohydzanie opozycyjnego PiS było bowiem przez lata głównym instrumentem podtrzymywania dobrej opinii o rządzie PO-PSL. Czy w państwie prawa inwigiluje się dziesiątki dziennikarzy krytycznych wobec władzy? Czy wybór sędziów Trybunału Konstytucyjnego „na zapas” przez poprzednią koalicję w lecie 2015 r. był zgodny z zasadami państwa prawa? Czy bez skutecznego dochodzenia pozostałyby w takim państwie efekty działalności „seryjnego samobójcy” w postaci tajemniczej śmierci szeregu ważnych osobistości z życia publicznego? Czy nasza gospodarka może się rozwijać przy tak niskim poziomie respektowania umów i tak niskiej efektywności sądów w orzekaniu o sprawach gospodarczych, a przez to – przy tak wysokich kosztach transakcyjnych? Wszystko to świadczy o tym, że III RP była państwem słabym wobec silnych i silnym wobec słabych.
Główny motyw przewodni protestów ugrupowania dawniej rządzącego, a obecnie opozycji „totalnej”, jak to określił przewodniczący PO Grzegorz Schetyna – który stwierdził, że w tym celu wykorzysta demonstracje uliczne i naciski zewnętrzne – to naruszenie przez nowe władze zasad demokracji przez sparaliżowanie prac Trybunału Konstytucyjnego. Problem jednak nie tylko w tym, że przepisy konstytucji z 1997 roku nie są jednoznaczne w określeniu zasad funkcjonowania Trybunału, ale także w tym, że on sam postępował niezgodnie z jej duchem, uznając trzech z pięciu sędziów wybranych „na zapas” za wybranych zgodnie z konstytucją. A przecież w chwili ich wyboru mogło się wydawać, że również ich mandat rozpocznie się pod rządami nowego parlamentu. „Dawniej” rządzący zignorowali przy tym prośbę nowego prezydenta Andrzeja Dudy, by Sejm nie podejmował żadnych decyzji, mających dotyczyć przyszłej kadencji. W ten sposób Trybunał sam stworzył problem, którego rozstrzygnięcie będzie bardzo trudne na podstawie istniejącego prawa. Bo choć sędziowie Trybunału są, zgodnie z konstytucją, niezawiśli i podlegają tylko konstytucji (art. 195 p. 1), to organizację i tryb postępowania określa ustawa, czyli parlament (art. 197). Te dwa artykuły wydają się sobie przeczyć, a jednak, gdyby za podstawę rozumowania przyjąć art. 195, to Trybunał byłby zobowiązany podporządkować się artykułowi 197. W tym sensie domaganie się, by rząd opublikował negatywne stanowisko Trybunału w sprawie nowej ustawy o Trybunale jest bezpodstawne, gdyż stanowisko to zostało wyrażone przy założeniu, że ustawa ta jest nieważna, dopóki nie zatwierdzi jej Trybunał. Poruszamy się tu w błędnym kole stworzonym przez poprzednią koalicję i Trybunał, a nie przez nowy rząd.
Skądinąd warto pamiętać, że konstytucja z 1997 r. przewiduje wybór sędziów Trybunału przez Sejm, a więc tylko pośrednio przez suwerena, jakim jest Naród (art. 4 p. 1). Posłowie są reprezentantami Narodu w wyniku wyboru bezpośredniego, podobnie jak prezydent Rzeczypospolitej (art. 104, p. 1 oraz art. 127 p. 1). Mandat demokratyczny Sejmu i prezydenta jest więc silniejszy. W tej sytuacji trudno mieć pretensje do koalicji rządzącej pod przewodnictwem PiS o gwałcenie konstytucji. Stara się ona jedynie naprawić nadużycia poprzedniej koalicji i samego Trybunału.
Gdyby poprzednia koalicja rządząca faktycznie dbała o państwo prawa, można by ograniczyć korupcję, samowolę i zwykłą głupotę przedstawicieli władz. Nie wiem tylko, czy państwo prawa wymusiłoby na rządzących wolę służenia polskiemu interesowi. Koalicji PO-PSL brakowało głównie tej woli. Zajmowała się „ciepłą wodą w kranie” i „płynięciem w głównym nurcie”, zapominając, że są rządem polskim, zobowiązanym do troski o dobro wspólne Polaków. Przykładów braku tej troski jest tak wiele, że czasem trudno je wszystkie spamiętać.
Stosunki z zagranicą. „Brońcie swoich kobiet, a nie naszej demokracji”
Relacje Polski ze światem zewnętrznym były oparte na kompleksie niższości i braku nadziei na wykorzystanie szans w zmieniającym się na naszą niekorzyść świecie. Ilustracją tej postawy były kuriozalne i haniebne słowa Władysława Bartoszewskiego, który stwierdził, że „Polska to brzydka panna bez posagu, która nie powinna być zbytnio wybredna”. Sztuka polityki polega jednak na tym, by z małego zrobić więcej, a nie mniej. Bo odwrotnie każdy głupi potrafi działać.
Dopóki żył prezydent Lech Kaczyński, dopóty polska polityka zagraniczna rozwijała się dwutorowo. Podczas gdy pałac prezydencki usiłował umacniać podmiotowość Polski w relacjach zagranicznych, odnosząc przy tym pewne sukcesy, jak na przykład w sprawie rosyjskiej inwazji na Gruzję, rząd robił wszystko, by sparaliżować te wysiłki. Premier Tusk uważał się za głównego architekta polityki zagranicznej, doprowadzając do kuriozalnego konfliktu o udział w europejskim szczycie z października 2008 roku, gdy rząd odmówił prezydentowi samolotu, którym miał on dotrzeć do Brukseli. Prezydent Kaczyński przyleciał tam samolotem czarterowym, ale podczas obrad świat mógł już dostrzec, jak złe są stosunki między polskimi premierem i prezydentem; zapewne politycy różnych krajów wyciągnęli z tego stosowne wnioski.
Różnice w podejściu do polityki zagranicznej ujawniły się szczególnie podczas obchodów 70-lecia wybuchu II wojny światowej we wrześniu 2009 roku. Wymowa przemówień Tuska i Kaczyńskiego była zupełnie inna. Do dziś nie wiadomo też, jak przebiegła poufna rozmowa premiera Putina z Tuskiem na sopockim molo. Wszystko to stanowiło preludium do największej katastrofy w powojennej Polsce, gdy samolot prezydencki rozbił się 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku smoleńskim. Zachowanie władz przed i po katastrofie to temat osobny i wymagający głębokiej analizy, ale nie da się ukryć, że koalicja PO-PSL nie tylko wykorzystała katastrofę do przejęcia całej władzy w Polsce, ale także do pogłębienia podziałów politycznych w społeczeństwie. Było to jedynie na rękę Rosji, która nasilała presję wobec Polski. W grudniu 2010 r., wkrótce po wizycie prezydenta Rosji Miedwiediewa w Polsce, zapowiadanej jako „nowy rozdział” we wzajemnych stosunkach, Rosja umieściła w Obwodzie Kaliningradzkim rakiety krótkiego zasięgu Iskander, zdolne do przenoszenia broni jądrowej.
Być może w przyszłości dowiemy się więcej o innych, głębiej skrywanych motywach postępowania niektórych przedstawicieli koalicji PO-PSL, ale na razie poprzestańmy na stwierdzeniu o prowadzeniu dyplomacji z pozycji słabego. Rząd PO-PSL i nowy prezydent Bronisław Komorowski brali za dobrą monetę gesty, a nie czyny Moskwy, choć widać było jak na dłoni „potiomkinowski” charakter tych gestów politycznych. W przeddzień przyjazdu do Polski szef dyplomacji rosyjskiej Siergiej Ławrow opublikował w „Gazecie Wyborczej” artykuł, w którym podkreślił dobre strony współpracy polsko-rosyjskiej. Tymczasem w podstawowych kwestiach, jak Nord Stream, śledztwo katyńskie czy też smoleńskie, strona rosyjska ewidentnie lekceważyła postulaty Polski. Mimo to na spotkanie z Ławrowem minister Sikorski zaprosił wielu ambasadorów polskich, co robiło wrażenie wspólnej odprawy polskich dyplomatów dokonanej przez rosyjskiego ministra spraw zagranicznych. Gdy przedstawiciele opozycji polecieli wówczas do USA, by próbować uzyskać pomoc w wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej, zostali oskarżeni o współdziałanie z „obcym” mocarstwem, tak jakby USA nie były naszym sojusznikiem z NATO. Najwyraźniej Rosja była dla rządu mocarstwem mniej obcym niż USA.
Dawniejsza polityka zagraniczna była polityką zaniechań i socjotechnicznych fajerwerków ministra Radosława Sikorskiego. Jakie były jednak korzyści z jego „hołdu berlińskiego” w listopadzie 2011 r.? Do jakiego stopnia przejęcie olbrzymiej części mediów w Polsce przez koncerny niemieckie wpływało i wpływa na naszą opinię publiczną? Czemu służyła umowa o współpracy między służbami polskimi a rosyjską FSB? Dlaczego dyplomacja polska odmówiła propozycji Aleksandra Łukaszenki, by włączyć się w „format miński” debat na temat konfliktu na Ukrainie? Dlaczego MSZ i prezydent Komorowski aż do wiosny 2014 r. utrzymywali, że z Rosją należy prowadzić konstruktywny dialog, choć po zajęciu Krymu było oczywiste, że nadzieje na „reset” w stosunkach polsko-rosyjskich zawiodły kompletnie? Ekipa PO-PSL nigdy nie przyznała się do „błędu krymskiego”.
Polityka zagraniczna nowego obozu władzy, której myślą przewodnią była i jest idea upodmiotowienia Polski, w tym także zwiększonej jej aktywności w Europie Środkowej i Wschodniej (koncepcja Międzymorza) oraz w NATO, napotykała i napotyka na spore trudności. Wynik wyborów z 2015 r. przyjęto w niektórych krajach z wyraźnym chłodem, a ponadto fanatyczne oskarżenia mediów opozycyjnych w Polsce, głównie znajdujących się w rękach koncernów niemieckich (np. cała prasa regionalna, „Fakt”, RMF, „Newsweek Polska”), lub cytowanych niemal jak nieomylna wyrocznia („Gazeta Wyborcza”), stanowiły pożywkę dla niechętnych Polsce mediów na Zachodzie, nie mówiąc już o Rosji. Co więcej, nowy rząd chciał, dbając o bezpieczeństwo Polski, uniknąć przyjmowania imigrantów z krajów muzułmańskich, absurdalnie lekkomyślnie zapraszanych do Europy przez kanclerz Niemiec Angelę Merkel oraz politycznie poprawne kierownictwo Unii Europejskiej. Po zajściach w Kolonii i innych miastach niemieckich, gdzie imigranci ostro napastowali kobiety bez reakcji miejscowych władz i przy kilkudniowej blokadzie informacyjnej, celnym komentarzem do tej sytuacji był transparent wywieszony przez polskich kibiców podczas meczu polsko-niemieckiego w piłce ręcznej: „Brońcie swoich kobiet, a nie naszej demokracji”. W Polsce krytykom poczynań nowych władz polskich brakowało umiaru, a zachodnim – wiedzy.
W tej sytuacji aktywność międzynarodowa rządu Beaty Szydło, a przede wszystkim prezydenta Andrzeja Dudy i jego ministra Krzysztofa Szczerskiego musi budzić podziw. W ciągu pierwszych miesięcy urzędowania prezydent Duda odwiedził Estonię, Wielką Brytanię, wziął udział w szczycie państw grupy Arrialos w Niemczech i wystąpił na sesji ONZ w Nowym Jorku, gdzie jego przemówienie zostało bardzo dobrze przyjęte, a na oficjalnej kolacji siedział obok prezydenta USA Baracka Obamy. Wkrótce po tym, jak w ostatnim miesiącu urzędowania, we wrześniu 2015 r., rząd Ewy Kopacz złamał solidarność Grupy Wyszehradzkiej godząc się na przyjęcie 7 tysięcy imigrantów, prezydent Duda pojechał na Węgry odbudować zaufanie w Grupie V4, a potem odwiedził też Francję, Monachijską Konferencję Bezpieczeństwa, na której skrytykował projekt gazociągu Nord Stream 2, a także „zaliczył” mini szczyt NATO w Rumunii, Watykan, Chiny, USA, Ukrainę, Kanadę i Włochy.
Premier Szydło odbyła w lutym 2016 r. trudną wizytę w Niemczech, nie ustępując w czasie rozmów z kanclerz Merkel w sprawie polskiego stanowiska wobec imigrantów. Było to tym ważniejsze, że Niemcy wiedli prym w atakach na nowy rząd Polski. Najostrzejsze były słowa przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Martina Schulza (niemieckiego polityka lewicowego) i niemieckiego komisarza Güntera Oettingera. Podczas debaty w Parlamencie Europejskim w styczniu 2016 r. szefowa polskiego rządu w łagodnej, ale zdecyd