Standardem na świecie są ścisłe regulacje dotyczące kursów walutowych, które udaremniają bankom możliwość manipulowania nimi. Polska opóźniała wprowadzenie regulacji MiFID (europejska dyrektywa w sprawie rynków instrumentów finansowych) w tym zakresie. W wyniku dwuletniego opóźnienia wprowadzenia dyrektywy banki w Polsce miały pole do manipulacji.
Gdy w latach 2007 i 2008 popularne zaczęły być tzw. opcje walutowe, banki usilnie namawiały właścicieli firm oraz pojedyncze osoby do brania kredytów w obcej walucie (w tym kredytów we frankach). Warunki były sprzyjające, gdyż w tym czasie złoty umacniał się w stosunku do innych walut.
Poseł Prawa i Sprawiedliwości Maks Kraczkowski wskazuje, że wielu przedsiębiorców straciło kosztem banków. – To, że dyrektywa MiFID weszła w życie z dużym opóźnieniem, umożliwiło działania banków, które były wymierzone w kondycję finansową polskiego biznesu. Za zaniechania rządu odpowiedzialność ponieśli przedsiębiorcy – mówił polityk.
W wyniku gwałtownego spadku złotego po okresie umocnienia się waluty, kredytobiorcy wiele stracili. Do dziś trwa proces pomocy dla tzw. frankowiczów (osób, które padły ofiarą wahań kursów walut a wcześniej wzięły kredyty we frankach szwajcarskich). Dla przykładu – w lipcu 200 roku 1 euro kosztował 3,20 zł a kilka miesięcy później, w wyniku wybuchu światowego kryzysu finansowego – 4, 90 zł.
Wiele wskazuje na to, że banki w Polsce działały w porozumieniu – stosowały podobne wzory dokumentów i oferowały podobne produkty finansowe. Najbardziej jednak dziwi zachowanie ówczesnego polskiego rządu, który opóźniając wprowadzenie europejskiej dyrektywy MiFID, umożliwił samowolę sektora bankowego. Gdyby dyrektywa dotycząca kursu walut została wprowadzona wcześniej, wiele osób i firm mogłoby uniknąć dużych strat spowodowanych gwałtownymi spadkami kursów.
CZYTAJ RÓWNIEŻ
W Pałacu Prezydenckim odbyło się spotkanie z przedstawicielami Związku Banków Polskich
Polecamy Nasze programy
Wiadomości
Najnowsze
Sąd pogrążył Bodnara: zatrzymanie posła Romanowskiego było nielegalne. Parlamentarzysta zażąda 200 tys. zł