Frima Arriva należąca do niemieckiego giganta transportowego i mająca swój udział w warszawskim rynku przewoźników, popadła w tarapaty. Wszystko za sprawą dwóch wypadków, które miały miejsce w stolicy na przestrzeni ostatnich dni. Głos zabrali także pracownicy, którzy ujawnili jak wyglądają realia pracy w tej firmie.
Arriva jest brytyjską spółką zajmującą się transportem publicznym. Choć została założona w 1938 w Wielkiej Brytanii dziś należy do niemieckiego giganta transportowego Deutsche Bahn.
W ciagu ostatnich dni w Warszawie do dwóch wypadków z udziałem kierowców tego prywatnego przewoźnika, który realizuje przewozy autobusowe na zlecenie miasta. Obaj kierowcy, którzy doprowadzili do wypadku byli pod wpływem narkotyków.
Inspekcja Ruchu Drogowego zapowiedziała przeprowadzenie kontroli komunikacji publicznej w całym kraju. Na fali skandalu na jaw wychodzą także realia pracy w niemieckiej firmie. Dla portalu money.pl wypowiedział się jeden z kierowców, który wskazał, że Arriva płaci swoim kierowcom najniższe wynagrodzenia spośród wszystkich przewoźników.
- Na początku obiecują złote góry, a potem okazuje się, że to wszystko ściema, a kierowcy, którzy zaczęli pracę, zdają sobie sprawę, że wpadli w pułapkę – zaznacza pan Paweł, którego imię zostało zmienione na potrzeby artykułu.
- Arriva werbuje młode osoby bez doświadczenia, następnie zaprasza je do udziału w Akademii Kierowcy. Jest to program, w którym można wyrobić prawo jazdy kat. D, czyli dla kierowcy autobusu. Takie prawko nie jest tanie. Kurs kosztuje 8 tys. zł. Wprawdzie firma pokrywa ten koszt, ale jest pewien haczyk. W zamian trzeba podpisać lojalkę na dwa lata, zapłacić połowę ceny kursu, a do tego dostaje się niższą stawkę. – dodaje mężczyzna.
- W efekcie taki człowiek, który przepracuje 200 godzin w miesiącu dostaje na rękę 2300 zł. I jak za coś takiego wyżyć, gdy koszt wynajmu mieszkania w Warszawie to co najmniej 2 tys. zł? Ci, którzy mieszkają z rodzicami, mają łatwiej, ale inni dorabiają np. na Uberze czy Bolcie - mówi Pan Paweł.
Według niego kierowcy pracujący Arrivie są skrajnie przemęczeni. Z uwagi na obniżki wynagrodzeń o 10 proc, które miały miejsce na początku roku kierowcy szukają możliwości dodatkowego zarobku. Firma miała również przestać wypłacać m.in. dodatki za nadgodziny. Tłumaczono, to epidemią koronawirusa i pogorszeniem sytuacji finansowej firmy.
- Dlatego część chłopaków zaczęła robić sobie "maratony". Kończyli pracę na autobusie i wsiadali za kierownicę Ubera. A potem brali narkotyki. Nie dla zabawy, ale po to, by nie zasnąć, wytrzymać noc i następnego dnia rano pójść do pracy. Nie bronię ich, uważam, że postąpili źle i powinni ponieść konsekwencje, ale gdyby był inny system wynagradzania, to pewnie do tych tragedii by nie doszło. Wszyscy wiedzieli, że to się źle skończy, ale chyba nikt nie przypuszczał, że w taki sposób – mówi kierowca.