Gen. bryg. Bieńkowicz: Jestem szczęśliwy, że doczekałem Święta Wojska Polskiego. Teraz mogę oglądać piękną defiladę!
– Jestem szczęśliwy, że doczekałem tych dni – Święta Wojska Polskiego. Teraz mogę oglądać wojsko i piękną defiladę – mówił dla Telewizji Republika gen. bryg. Tadeusz Bieńkowicz ps. Rączy - Żołnierz Wyklęty.
– Kresy były już przygotowane do wojny, bo wiedziały, że szykuje się wojna z Niemcami. Kopano okopy. Szkolenie było sanitarne, każdy harcerz musiał je przejść – później to się przydało. Gdy dostałem się w szeregi Armii Krajowej, to nie było lekarzy. Potrafiłem opatrzyć nawet ciężko rannego – a to sztuka w ten czas była – mówił nam pan Tadeusz Bieńkowicz.
– Ja do organizacji bojowej powołany zostałem prze harcmistrza, który spotkał mnie wchodzącego z kościoła w 1939 roku. Na froncie walki były już zażarte.
– 17 września był dla nas okropny. Harcerze chcieli bronić miasta i zapłacili za to krwią. Ludzie ratowali żołnierzy i przebierali w cywilne ubrania. Każdy żołnierz zostawał postrzelony w tył głowy. Nie wolno było żołnierzy chować tylko musieli kilka dni tak leżeć – powiedział gen. Bieńkowicz.
– Za wszelką cenę chcieliśmy granicę między Białorusią rozbić, ponieważ nasi łącznicy byli właśnie tam łapani i rozstrzeliwani. Nastąpiła w tym czasie duża koncentracja. Nasze oddziały liczyły już setki – to były bataliony. Rozpoczęliśmy nie tylko akcję rozbicia granicy, ale szykowaliśmy się już na akcje „Burza”. Mieliśmy broń tylko zdobytą na Niemcach. Byliśmy atakowani przez partyzantów sowieckich, bo wyszedł tajny dekret Stalina. Mieli rozbrajać legionistów – czyli nas – a opornych rozstrzeliwać. Ten rozkaz został przez nas przyłapany – relacjonował.
AKCJA W LIDZIE
– To była akcja na skalę światową. W tym więzieniu siedzieli różni Polacy. Komenda starała się przekupić Niemców, aby wykupić tych więźniów, ale nie dało się – oni wiedzieli kogo trzymali. Przyszedł rozkaz, aby stworzyć małą grupę, która zaatakuje więzienie. Wiedzieli, że ta akcja może się zakończyć naszą śmiercią. To więzienie było doskonale pilnowane. (…) Wybrałem nas siedem osób, które poszło na to więzienie. To było szaleństwo, ale nasz wywiad był świetny, pracował przez 17 dni. Zrobiliśmy wszystko, dorobiliśmy klucze, rozpracowaliśmy to. Nas trzech obezwładniło 10 strażników. Na naczelnika poszło dwóch. Mimo, że to byli Niemcy my nie chcieliśmy ich zabijać – mówił nam „Rączy”.
– Grupa kolejnych trzech osób poszła do celi i wywoływali naszych ludzi – Polaków. Wyprowadziliśmy około 80 osób skazanych. Doprowadziliśmy ich do oddziałów „Ragnera”. Wzięliśmy ze sobą pięciu szpicli z celi, którzy zostali później rozstrzelani. Te osoby, które wyprowadziliśmy przeżyły do końca wojny. Jedna kobieta mnie rozpoznała i powiedziała „To nasi chłopcy”.
– Miałem szczęście, bo z naszego oddziału w walce z sowietami nikt nie zginął. Odnosiliśmy zwycięstwa. Raz okrążyło nas 150 sowietów, ale my się nie daliśmy. Oni z zemsty zamordowali trzy polskie rodziny. Ja wtedy powiedziałem nie wycofam się! (…) Zabiłem żołnierza o nazwisku Kanarczuk – to był naczelny na NKWD na Białoruś – zaznaczył.
– Później dostałem się do Polski. Tajemnica, że ja walczyłem z Sowietami nie wyszła. Miałem ciężkie śledztwo w Polsce – wytrzymałem 17 miesięcy tortur. Mało tego – jak opowiadałem to później sądowi to wszyscy siedzieli zdrętwieli, że ja nie zdradziłem. A dowodem na to jest fakt, że dwóch dowódców, o których chodziło skończyło medycynę i włos z głowy i mnie spadł.
– Jestem szczęśliwy, że doczekałem tych dni – Święta Wojska Polskiego. Teraz mogę oglądać wojsko i piękną defiladę – zakończył.