Domińczyk: to Andrzej Gwiazda był rzeczywistym przywódcą strajku w Stoczni Gdańskiej
40. lat temu powstawała „Solidarność”. Ruch bezprecedensowy w dziejach świata, który odegrał nieocenioną rolę w procesie obalani komunizmu. Okrągłe rocznice to dobry moment także, do tego by przypomnieć bohaterów tamtych dni. W pierwszym odcinku cyklu „Zapominanie życiorysy Solidarności” przedstawiamy Państwu sylwetkę Mirosława Domińczyka. Działacza WZZ, współtwórcę i pierwszego przewodniczącego świętokrzyskiej „Solidarności”, uczestnika strajku w Stoczni Gdańskiej.
Mirosław Domińczyk, urodził 6 grudnia 1953 roku się w Krakowie, ale w dzieciństwie razem z rodziną osiedlił się w Kielcach.W lipcu i sierpniu 1980 współorganizował tzw. „bunty” w kieleckich zakładach - Kombinacie Przemysłu i Budownictwa oraz w Transbudzie, Kombinacie Budownictwa Miejskiego i Fabryce Łożysk Tocznych Iskra. Chęć zmian zaprowadziła go z Kielc aż do samej Stoczni w Gdańsku, gdzie brał udział w strajku.
– Latem 1980 miała miejsce Olimpiada w Moskwie. To już był taki czas, kiedy czuło się, że komunizm się sypie ekonomicznie. W sklepach nie było niczego. Były olbrzymie kolejki były olbrzymie. Trudno było cokolwiek dostać. – wspomina Mirosław Domińczyk.
– Ten dzień pamiętam bardzo dobrze. To był 8 sierpnia. Akurat wtedy byłem na bezpłatnym urlopie, bo pomagałem kuzynowi przy remoncie domu. Zadzwoniła żona i powiedziała, że po raz pierwszy zrobili „bunt” beze mnie. To było nie o przyjęcia. Szybko wróciłem i przyjechałem do zakładu. Zaczęliśmy porządkować postulaty. Zredukowaliśmy ich liczbę z 200 do ponad 100. Wciąż zastanawiałem się jednak co robić dalej – powiedział.
Domińczyk szybko podjął decyzję o wyjeździe do Gdańska.
Droga do Stoczni
Pomyślałem, że jeśli czegoś nie wymyślimy i nie pójdziemy o krok do przodu, to zostanie tak jak jest i niczego nie osiągniemy. Systematyczne „bunty” na dłuższą metę nic nie dawały. Ciągle zaczynała się taka sama historia – mówi opozycjonista.
– Atmosfera była wiecowa. Ludzie zbierali się w grupy. W powietrzu było czuć, że coś się dzieje, że nadchodzi jakaś duża zmiana. Wiedziałem, że trzeba zorganizować związki, bo już wcześniej dochodziły do mnie wieści o WZZ na Wybrzeżu, ale nie wiedziałem jak się do tego zabrać – mówił Domińczyk.
Iskrę przyniosła wiadomość o strajkującej Stoczni Gdańskiej
– Usłyszałem z Wolnej Europy ze stanęła Stocznia w Gdańsku. Postanowiłem tam pojechać, pomimo że się bałem. Mojego ojca w 76. roku na fali wydarzeń z Radomia i Ursusa zakatowali milicjanci. Miałem to w pamięci. Poza tym krążyły słuchy, że Gdańsk jest obstawiony przez Sowietów – relacjonował Domińczyk.
– 19 sierpnia przyjechałem do Gdańska, ale nie było to takie proste. Z Kielc okazjami do Warszawy i dopiero stamtąd pociągiem do Gdańska, ale wysiadłem w Pruszczu Gdańskim, bo przez te szeptanki o sowieckim wojsku, które aresztuje przyjezdnych na dworcu, zrobiłem wszystko, by złapać okazję. Udało się. Na przyczepie pełnej śliwek przyjechałem do Gdańska i poszedłem pod Stocznię.
Wałęsa na dwóch fotelach
– Nikogo tam nie znałem. Powiedziałem pod bramą, że przyjechałem z Kielc, ale bałem się też głośno mówić, bo zdawałem sobie sprawę, że wokół mogą być agenci i moja misja się nie uda. Strajkujący nie chcieli mnie wpuścić, bo byłem zewnątrz.
Ostatecznie udało się mu jednak wejść do Stoczni.
–Kiedy już myślałem, że się nie uda i byłem mocno zrezygnowany puściły mi nerwy. Zacząłem krzyczeć, że jestem z Kielc, że mam postawione dwa zakłady i nie wiem co robić dalej, a oni nie chcą mi pomóc. Los chciał, że przechodził akurat Robert Kudła i Alina Pieńkowska. Kudła był z pochodzenia Kielczaninem i działał w gdańskim komitecie strajkowym. Kiedy mnie usłyszał zaciekawił się i on mnie do Stoczni ostatecznie wprowadził.
–Wtedy w Stoczni podczas kilku dni mojego pobytu na strajku po raz pierwszy zobaczyłem Wałęsę. Spał na dwóch połączonych fotelach i nie wyróżniał się szczególnie. Dla mnie mózgiem całego strajku był Andrzej Gwiazda. To on mówił co robić, instruował, tłumaczył mi co mam zrobić dalej, gdy wrócę do Kielc. Zaprzyjaźniliśmy się.
Atmosfera wolnej Polski
– Czuło się wolną Polskę. Byłem wtedy naprawdę szczęśliwy. Zaprzyjaźniliśmy się z Andrzejem i Joanną Gwiazdami, a także z Bogdanem Borusewiczem. Andrzej Gwiazda wszystkiego mnie nauczył. Wbiłem na pamięć 21 postulatów. Nawet bibuły się uczyłem dosłownie, bo bałem się, że w drodze powrotnej ją zarekwirują. – opowiadał świadek tamtych dni.
– 23 sierpnia przed rozpoczęciem rozmów wyjechałem z Gdańska. Okazjami, z plecakiem pełnym ulotek i instrukcji dotarłem do Kielc. Tam rozpuszczono famę, że jest facet, który przyjechał z Gdańska ze strajku. I tak zaczęła się historia Wolnych Związków Zawodowych w Świętokrzyskim. O „Solidarności” jeszcze wtedy nikt nie mówił.
– 17 września, razem z dwoma innymi osobami z regionu, pojechaliśmy do Gdańska na uroczystość poświecenia pierwszego lokalu, który pierwotnie znajdował się w starej przedwojennej kamienicy. Wtedy jeszcze nie było mowy o jednym związku. Były pomysły związków branżowych. Z resztą zjednoczeniu się Związku bardzo sprzeciwiał się Wałęsa, który obawiał się utraty pozycji – mówi Domińczyk.
– W wrześniu osobiście wiozłem deklaracje 128 tysięcy członków Regionu świętokrzyskiego do Warszawy, do sądu, do rejestracji. Liczba członków szybko urosła do poł miliona, a potem 800 tysięcy. Związek zarejestrowano ostatecznie 10 listopada. To wtedy naprawdę narodziła się Solidarność – mówi Domińczyk.
Karnawał Solidarności skończył się wraz z wprowadzeniem stanu wojennego przez reżim Wojciecha Jaruzelskiego. Mirosław Domińczyk podzielił los wielu najbardziej zaangażowanych działaczy i został internowany w zakładach karnych uchodzących za najsurowsze. Po dziesięciu miesiącach internowania dostał ultimatum- albo wyjedzie z rodziną, albo zostanie wcielony do Wojskowego Obozu Specjalnego. Wybrał emigrację.
Od „Solidarności” do „Hrabiego Monte Christo”
– Wyjechaliśmy do Stanów, bo jeszcze podczas tych 16 miesięcy wolności jako przewodniczący świętokrzyskiej „Solidarności” nawiązałem kontakt z amerykańskimi związkami zawodowymi AFL-CIO i tak razem żoną i dwójką maleńkich dzieci bez niczego znaleźliśmy się w USA. Mocno to odchorowałem. Popadłem w depresję. Szybko jednak trafiłem na Komitetu Pomocy Solidarności Ireny Lasoty i Jakuba Karpińskiego. Zacząłem działać, organizować pomoc materialną i sprzętową dla podziemia w Polsce. – wspomina Domińczyk.
– Kiedy wydawało się w ’89 roku, że coś może drgnąć, choć wiedziałem, że Okrągły Stół to zaprzeczenie wielu ideałów, o jakie walczyłem, mimo wszystko chciałem wracać, ale moje córki zrobiły w USA karierę. Wszystkie są aktorkami (Najstarsza Dagmara zagrała główną rolę żeńską w hollywoodzkiej ekranizacji „Hrabiego Monte Christo” - red.) Za Oceanem już miały swoje życie. Ostatecznie sam wróciłem w 2002 roku, ale to nie była taka Polska, jakiej chciałem i o jakiej marzyłem.
Czym była „Solidarność”?
– Była olbrzymią szansą. To najbardziej demokratyczna organizacja w dziejach świata, która powstała z potrzeby wolności. Nie wiem, czy uda się to kiedykolwiek powtórzyć. Tamte dni, to były dni wolności – wspomina opozycjonista.
Panna „S” umarła dwa razy
– Prawdziwa „Solidarność” umarła dwa razy. Najpierw w marcu 1981 roku po prowokacji w Bydgoszczy, kiedy Wałęsa i tzw. doradcy pokroju Bronisława Geremka ukrócili strajk generalny, a następnie w grudniu w stanie wojennym. Potem już nic nie było takie samo. Związek, jaki znałem już nigdy się nie podniósł – podsumował Mirosław Domińczyk.