Retweet za 10 tysięcy? Gazeta Wyborcza w natarciu sądowym na posła opozycji

Jedno kliknięcie w przycisk udostępnienia treści może okazać się wyjątkowo kosztowne. Przekonuje się o tym poseł opozycji Michał Moskal (PiS), wobec którego „Gazeta Wyborcza” wystąpiła z żądaniem zapłaty 10 tysięcy złotych za podanie dalej krytycznego wpisu. Jak doszło do tej kuriozalnej sytuacji i dlaczego rzekomo obrońcy wolności słowa decydują się na tak radykalne kroki? Sprawdźmy, co stoi za tym medialnym zderzeniem i jakie może nieść konsekwencje dla przyszłości debaty publicznej w Polsce.
Kiedyś „Gazeta Wyborcza” obwoływała się sztandarowym głosem „Solidarności”. Dziś z tamtych ideałów zostało niewiele więcej niż zmurszałe wspomnienie. Wydawca – wielka korporacja Agora – zamiast troszczyć się o wolność słowa, coraz częściej sięga po argumenty rodem z czasów minionej epoki: grożenie sądami, zastraszanie i próby kneblowania niewygodnych opinii. Najświeższym przykładem jest sprawa wezwania do przeprosin i zapłaty 10 tysięcy złotych za… retweet wpisu na temat słynnego już zdjęcia prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego z pewnym uczestnikiem parady równości.
Nie trzeba być wytrawnym socjologiem mediów, by dostrzec w tym wszystkim klasyczny przykład „SLAPP” – pozwu mającego zamrozić dyskusję publiczną i wyeliminować krytyków. Kiedy jednak po drugiej stronie stoi „Gazeta Wyborcza”, która latami rościła sobie prawo do wydawania ostatecznych wyroków moralnych, sprawa staje się groteskowa. Mamy do czynienia z korporacją zmagającą się z poważnymi problemami finansowymi, zwalniającą na potęgę pracowników, skonfliktowaną ze związkami zawodowymi i w panice szukającą kolejnych źródeł dochodu. Wygląda na to, że w desperacji, oprócz masowego cięcia etatów, Agora postanowiła nieco „dorobić” na sądowych pozwach.
"Tęczowy Rafał" wart 10 tysięcy złotych?
Przywołuje się tu obraz Rafała Trzaskowskiego pozującego z transwestytą podczas warszawskiej "parady równości". To ideologiczne wydarzenie, w którym – w publicznej przestrzeni – padały hasła o wolności, tolerancji, a także o prawie do "wyrażania siebie". Dziś zaś ci, którzy tę wolność słowa próbują praktykować, mogą się spodziewać sądu ze strony tych samych środowisk, które nominalnie powinny jej bronić. Bo przecież „Gazeta Wyborcza” mogłaby mieć w swojej tradycji zapisany sprzeciw wobec wszelkich prób kneblowania ust. Tymczasem okazuje się, że kiedy tylko coś nie jest po myśli redaktorów z Czerskiej, pada hasło: „pozwijcie go”.
Nie trzeba daleko szukać potwierdzeń, czym „Gazeta Wyborcza” stała się w ostatnich latach. Tytuł ten, w teorii ufundowany na etosie „Solidarności”, zdaje się działać jak zwykły rekin medialny. Rekin, któremu – wskutek własnych błędów menadżerskich i odklejenia się od czytelników – brakuje dziś wody do pływania, więc rezygnuje z choćby udawania rzetelności dziennikarskiej. W zamian otrzymujemy bezduszną korporacyjną machinę, dla której liczy się raczej dobre samopoczucie wewnętrznego środowiska i politycznych sojuszników niż realne prawo do pluralizmu i wolnej debaty.
Wolność słowa utonęła na Czerskiej
Została zastąpiona poprawnością polityczną, towarzyskim „poklepywaniem się po plecach” i orwellowskim wdrażaniem jedynie słusznej linii światopoglądowej. Gdy ktoś śmie powiedzieć „sprawdzam” czy wytknąć hipokryzję, pojawiają się papiery prawnicze i groźby cenzury. Może w czasach PRL-u takie metody były skuteczne – bo wspierało je państwo i aparat przemocy. Dziś w Polsce rządzonej przez koalicję 13 grudnia, mamy do czynienia z czymś znacznie smutniejszym w czasach demokracji: prywatna, skłócona wewnętrznie korporacja liczy na wyroki sądowe, by zamilkły niewygodne głosy.
Dlatego warto z pełną mocą przypomnieć, że z ideami „Solidarności” nie ma to nic wspólnego, a dziedzictwo wolności słowa nie pozwala na zakładanie knebla krytykom. Żaden pozwany nie powinien się ugiąć przed taką moralną hucpą. Na szczęście można śmiało powiedzieć: „Niedoczekanie wasze!” – bo Polacy wciąż są głodni wolnego słowa i prawdy, a nie korporacyjnej nowomowy. Jeśli więc Agora i jej dziennikarze wciąż marzą o powrocie PRL-owskiej cenzury, to jedno jest pewne: na takich metodach nie zbudują szacunku i zaufania społecznego. To, co im pozostanie, to dalszy spadek sprzedaży, kolejne zwolnienia i – miejmy nadzieję – w końcu rachunek sumienia za moralny i dziennikarski upadek.
Źródło: @Michal_Moskal (Portal X), Republika
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
Jesteśmy na Youtube: Bądź z nami na Youtube
Jesteśmy na Facebooku: Bądź z nami na FB
Jesteśmy na platformie X: Bądź z nami na X