– Mordercy wlewają ofiarom do gardeł gotującą się wodę, przypalają ich żelazkami. Jeżeli ktokolwiek wzywa pomocy, to sąsiedzi chwytają za broń, wsiadają do swoich terenówek i gnają na miejsce. Tak było podczas ataku na moją rodzinę – mówi Werner Weber, południowoafrykański działacz na rzecz bezpieczeństwa farmerów.
Piotr Włoczyk: „Plaasmoorde” oznacza w języku afrikaans plagę brutalnych mordów na białych farmerach. W 2002 r. próbował pan coś z tym zrobić. Jak to się dla pana skończyło?
Werner Weber: W 2002 r. byłem liderem kampanii sprzeciwu wobec ataków na farmy. Ta plaga jest z nami od upadku apartheidu. Biały farmer to najbardziej zagrożony w RPA „gatunek”. Statystyki pokazują, że farmer jest u nas zawodem dużo bardziej niebezpiecznym niż policjant. W 2002 r. zebraliśmy 416 tys. podpisów pod petycją do rządu, w której domagaliśmy się poważnego zajęcia się tym olbrzymim problemem. Dzień po złożeniu petycji na ręce władz ja sam zostałem zaatakowany.
Jak do tego doszło?
Jestem chrześcijaninem. W niedziele zawsze jeżdżę z rodziną do naszego kościoła. Te zbiry o tym doskonale wiedziały. Obok mnie siedziały w aucie żona i małe dzieci. Podjeżdżaliśmy właśnie pod dom, kiedy ze zdziwieniem zobaczyłem, że jedzie w naszą stronę mój własny pick-up... Nagle dosięgnęły nas strzały. Jechali moim autem i strzelali do nas z moich wielkich karabinów, które wyciągnęli z sejfu!
(...)
Cały wywiad dostępny w najnowszym numerze miesięcznika Do Rzeczy.