Wyznanie Natalii Przybysz nie daje mi spokoju. Ze względu na sam czyn, ale też sposób, w jaki o tym piosenkarka opowiada. Modlę się za tę kobietę, o nadzieję dla niej. Tę prawdziwą, bo pochodzącą od Boga.
Aborcja życia nie daje, ona je odbiera. Nie tylko temu dziecku, któremu nie dano się urodzić, ale także matce, ojcu, rodzeństwu. Możemy oczywiście – jak Natalia Przybysz – robić świetną minę do złej gry, możemy banalizować to, co się wydarzyło, możemy usprawiedliwiać się mniej lub bardziej mądrymi argumentami, tyle że to tylko poza. Już znalazły się dobre ciotki, które pogratulowały piosenkarce odwagi – Paulina Młynarska, Monika Brodka czy Maria Peszek. Przepraszam, ale odwagi czego? Tego, że pojechała na Słowację i tam pozbyła się dziecka, czy tego, że cała Polska dowiedziała się, jak się dziś rozwiązuje problemy mieszkaniowe. Tu nie ma czego gratulować. I nie ma powodów do radości. Jest przeszywający smutek.
Nie wyobrażam sobie takiej pozy. Rok, dwa, ale ona w końcu pęknie. Rozbije się na drobne kawałeczki. Rozpadnie się. Przecież gdzieś w głębi serca musi boleć, kiedy uświadomimy sobie, co się stało. Boleć musi, kiedy widząc bawiące się i radosne dzieci, uświadomimy sobie, że mogłyby bawić się w trójkę, a nie w dwójkę. A jest dwoje, bo mieszkanie było za małe (bez przesady), bo to taki straszny ten powrót do pieluch, bo ojcu dziecka, który świetnie zajmuje się dwójką, będzie miał więcej pracy. Zapewniam, że dałby radę i z trójką. A nawet byłoby łatwiej.
Natalia Przybysz opowiedziała o swoich motywacjach, dla których dokonała aborcji, niewiele wiemy natomiast o zdaniu partnera. A szkoda, bo przecież żeby powstało dziecko, potrzebny jest udział mężczyzny (i nie jest on bynajmniej incydentalny, jak przekonują feministki). Nakłaniał ją, namawiał do aborcji, a może wręcz przeciwnie, skoro jest takim świetnym ojcem, może jej mówił, że „damy radę, będę ci pomagał”. Może on chciał, a ona – w imię fałszywej wolności i fałszywego prawa wyboru – postawiła na swoim. A może – co niestety jest bardzo częste – uznał, że to wyłącznie sprawa kobiety i niech ona robi ze swoim brzuchem, co chce, jemu nic do tego. To są nie tylko spekulacje, to są ważne pytanie dotyczące męskiej odpowiedzialności. Czy - jako facet, jako ojciec – byłem przy mojej kobiecie, czy dałem jej poczucie bezpieczeństwa, czy potrafiłem ją wesprzeć i pokazać, że kolejne dziecko to nie katastrofa, to nie koniec świata? Czy ją przytuliłem, uspokoiłem, czy usiadłem szybko do internetu, żeby poszukać pigułek, które to rozwijające się życie, któremu dałem początek, unicestwi. A może umówiłem ją z lekarzem, który miał „jej w ciągu pięciu minut przywrócić życie”? Zostawiam te pytania bez odpowiedzi.
Sprawa aborcji nagłośniona przez Natalię Przybysz stała się sprawą publiczną. Dyskutowaną, ocenianą, komentowaną. Piosenkarka musiała się z tym faktem liczyć. To nie była operacja plastyczna, nad którą można wzruszyć ramionami. To było zabicie rozwijającego się w niej dziecka. „Jej brzuch, jej sprawa” - krzyczą zwolennicy aborcji. Nie jej sprawa – sprawa jej partnera, jej dzieci, a od soboty także nas wszystkich, bo po coś o swojej aborcji powiedziała. Żeby się chwalić? - nie sądzę, bo i nie ma powodów do chwalenia. A może żeby wyrzucić z siebie ten ciężar, żeby uwolnić się od wyrzutów sumienia? Trudno zgadnąć. Wiem natomiast, że jeśli dziś czegoś potrzeba pani Natalii, to ogromnej modlitwy za nią i za jej rodzinę. Za to dziecko, któremu nie pozwoliła się urodzić, i za te dzieci, które żyją i które kocha całym sercem. Boże Miłosierdzie jest przeogromne i w Nim należy szukać ukojenia i ratunku: „Wiem, że jest to dramat egzystencjalny i moralny. Spotkałem wiele kobiet, które nosiły w sercu blizny pozostawione przez ten ciężki i bolesny wybór. To, co się wydarzyło, jest głęboko niesłuszne; jednakże tylko wtedy, gdy zrozumie się to w prawdzie, można nie stracić nadziei” - pisał u progu Roku Miłosierdzia Papież Franciszek. Modlę się więc o tę nadzieję dla Natalii Przybysz.
Małgorzata Terlikowska