Terlikowska: Co wolno lewicy, a co prawicy?
Minister edukacji Anna Zalewska zasugerowała, że gimnazjaliści mogliby obejrzeć film „Smoleńsk”. I podniósł się krzyk. Czy ktoś ma prawo narzucać uczniom, co mają oglądać?
Minister edukacji wyraziła prywatną opinię dotyczącą filmu „Smoleńsk”. Przy okazji zasugerowała, że produkcję tę mogliby obejrzeć gimnazjaliści. Nie jestem przekonana, że wycieczka klasowa na taki film, to trafiony pomysł. To jednak rzecz, która winna być oglądana w towarzystwie osób dorosłych, którzy na bieżąco mogliby reagować na pytania gimnazjalistów. Tym bardziej, że dla wielu z nich wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku to abstrakcja. To były wtedy siedmio-, ośmioletnie dzieci, nie do końca chyba rozumiejące grozę tamtych dni i tego wszystkiego, co wówczas się wydarzyło. Zostawmy więc wolną rękę rodzicom. Jeśli uznają, że dziecko jest na tyle dojrzałe, że film zrozumie, bardzo proszę, ich decyzja – niech zabiorą dziecko do kina. Jeśli uważają, że nie – nie ma problemu. To oni znają swoje dziecko i to oni decydują (jeszcze na tym etapie), jakie treści są dla ich dziecka odpowiednie. Dlatego zupełnie nie dziwią mnie raz po raz powstające teksty dotyczące tego, czyje dzieci na film pójdą, czyje nie. I tak na przykład filmu na pewno nie zobaczą córki Wojciecha Maziarskiego. Dlaczego? Dlatego że „o tym, jak wychowuję córki, decyduję ja, a nie PiS” - pisze publicysta „Gazety Wyborczej”. Dlatego również, że „szkoła ma wychowywać, a nie deprawować”. Ale także „ma być neutralna politycznie. Nie może być miejscem ideologicznej agitacji”. I to wszystko prawda i cieszę się, że zostało to w końcu zauważone i tak wprost wyrażone. Zagwarantowanym konstytucyjnie prawem jest bowiem prawo do wychowywania dzieci zgodnie z własnym światopoglądem. Ostateczny głos należy więc do rodziców. Skoro więc tak, to o co znów się czepiam?
Ano czepiam się, bo sama często używałam dokładnie takich samych argumentów chociażby przy próbach wprowadzania do szkół czy przedszkoli tylnymi drzwiami ideologii gender, przy kolejnych pomysłach dotyczących obowiązkowej edukacji seksualnej najlepiej na każdym poziomie nauczania, albo obowiązkowej szczepionki przeciwko HPV dla młodych dziewcząt. Sama pisałam i mówiłam, że „szkoła ma wychowywać, a nie deprawować”, „że nie jest miejscem ideologicznej agitacji”, a w końcu „że to rodzice decydują, jak wychowują własne dzieci, a nie rządząca partia polityczna” (bez znaczenia czy z prawa, czy z lewa). Tyle że kiedy agitować ideologicznie czy deprawować chciała lewica, to było to jak najbardziej słuszne działanie, w jak najlepszej sprawie i w dodatku dla dobra dzieci i młodzieży. Jeśli zaś prawica ledwo o czymś napomknie, nawet na największym poziomie ogólności, to już skandal i odbieranie rodzicom należnego im prawa.
Szkoda, że spora część obecnych obrońców praw rodziców cierpi na amnezję. Przypomnę więc im, iż nasze wielokrotne próby torpedowania lewicowych pomysłów edukacyjnych i wychowawczych zazwyczaj kwitowane były krótko: rodzice się nie znają, rodzice nie potrafią przekazywać rzetelnej wiedzy, więc to nie oni powinni decydować o tym, co w ramach programów równościowych albo edukacji seksualnej ich dzieciom będzie przekazywane. Czyli są rodzice lepszego sortu – ci, którzy mają prawo decydowania o sposobie wychowywania własnych dzieci, i ci, którym takie prawo jest odbierane (choćby dlatego, że mają konserwatywne poglądy). Bo przecież ministrowie, nauczyciele, dyrektorzy i różnej maści edukatorzy lepiej wiedzą od rodziców, co jest dla ich dzieci dobre. Ot liberalna, wybiórcza sprawiedliwość. I różne standardy. W końcu co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie.