O Robercie Biedroniu od dawna było cicho, więc u Agnieszki Gozdyry postanowił on błysnąć. I „zadenuncjował” jako homoseksualistę polityka, który ma lubić koty. Nie, nazwisko rzecz jasna nie padło, bo na to Biedroń jest zbyt wielkich tchórzem, ale sugestia poszła w świat. Więcej mówi ona jednak o fobiach samego Biedronia, i o tym, jak on sam postrzega homoseksualizm i prawicę, niż o polskiej polityce - pisze Tomasz Terlikowski.
Zacznijmy od refleksji najbardziej oczywistej. Wypowiedź Biedronia pozbawiona jest jakiejkolwiek wartości dowodowej. Nie pada w niej nazwisko, jest ona obślizgłym pomówieniem, a dowodem ma być osobiste przeczucie Biedronia. Czy gdyby jakiś pedofil powiedział, że ma on przeczucie, że prezydent Słupska ma taką właśnie skłonność, to też uznalibyśmy to za dowód? W sposób oczywisty nie. Nie widać więc powodów, by jako mający jakąkolwiek wartość traktować wypowiedź Biedronia.
Jeśli warto się nią zająć to z innego powodu, bowiem pokazuje ona, jak sam Biedroń traktuje homoseksualizm.
Dla niegp jest on czymś, czego należy się wstydzić, jeśli ujawnia on, by zdyskredytować w oczach opinii publicznej, jakichś polityków. Tak wiem, że mówi on o tym, że chodzi o hipokryzję, ale nie jest hipokryzją życie ze skłonnością homoseksualną i uznawania, że jej propagowanie jest złe społecznie, albo obrona małżeństwa. To wybór polityczny, światopoglądowy, moralny i religijny, do którego każdy ma prawo. No chyba, że Biedroń uważa (a najwyraźniej tak uważa, uznając, że skłonności seksualne mają określać każdy element naszego życia), że jeśli jest się homoseksualistą, to trzeba być skrajnym, wrogim rodzinie i społeczeństwu lewicowcem. Tyle, że każdy wie, że to bzdura. Wśród konserwatywnych myślicieli wielu było homoseksualistów.
Biedroń zupełnie nie rozumie też, że problemem dla konserwatystów nie jest skłonność homoseksualna polityka, ale... jego światopogląd. Ujmując rzecz inaczej nie sprawdzamy i nie zamierzamy sprawdzać, kto jest, a kto nie jest homoseksualistą, bowiem jest to jego prywatna sprawa. Zajmuje nas skłonność homoseksualna, gdy ktoś robi z niej sztandar polityczny, określenie własnego programu politycznego, albo wręcz jako najistotniejszą część swojej osobowości. W innej sytuacji jego skłonność, szczególnie jeśli nie jest realizowana, jest jego prywatnym krzyżem. Jeśli zaś upada on homoseksualnie, ale próbuje nieustannie powstawać, to traktujemy to jako grzech, taki sam, jak wiele innych, które dotykają innych. Wszystko pozostaje więc między nim a Panem Bogiem, dopóki on sam, nie zacznie się z tym obnosić.
Z tej perspektywy groźne dla społeczeństwa i istotny dla niego jest bowiem światopogląd, program polityka, a nie jego skłonność. Jeśli zatem polityk o skłonności homoseksualnej broni rodziny i małżeństwa jest nam bliższy, niż radykalny nawet heteryk, który opowiada się po stronie homo-lobby. Osobisty grzech (mowa o aktach homoseksualnych, jeśli do nich dochodzi) lub obiektywnie nieuporządkowana skłonność jest problemem osoby zainteresowanej, a nie tematem debaty publicznej. Decyzje polityczne, program polityczny wpływa zaś na wszystkich.
Ale wypowiedź Biedronia jest groźna także z innego powodu. Otóż ustawia ona wszystkich kawalerów, jako osoby potencjalnie homoseksualne. Nie ma zaś, i nigdy nie było powodów, by tak sądzić. Roman Dmowski był kawalerem, ale nie sposób zarzucić mu homoseksualizmu. C.S. Lewis, przez znaczną część swojego życia, także i nie dowodziło to jego homoseksualności. Ludzie dokonują, z różnych powodów, różnych wyborów i uznawanie, że samotność jest motywowana tylko homoseksualnością jest zwyczajnym niezrozumieniem samotności, a dokładnie sprowadzeniem wszystkiego do motywów seksualnych. Rozumując w ten sposób Biedroń tylko potwierdza, że rację mają ci, którzy sugerują, że jednym z głównych problemów osób homoseksualnych jest sprowadzenie wszystkiego do poziomu aktu homoseksualnego. On ma określać nasze poglądy, nasze aspiracje, nasze sympatie. A że to wierutna bzdura? Najwyraźniej z perspektywy rozporka trudno to zrozumieć.
Tomasz P. Terlikowski