„Całe Lipce w mojej c*pce”– tym kluczem posłużyli się twórcy spektaklu „Chłopi” Władysława Reymonta w reżyserii Sebastiana Majewskiego. Akademia Sztuk Teatralnych w Krakowie z filią we Wrocławiu wystawiła dyplomowy spektakl swoich studentów IV roku Wydziału Aktorskiego. Pożal się Boże!
Obsceniczne sceny w rytmie „Bogurodzicy”, wulgaryzmy określające życie seksualne i aktorzy z przyczepionymi na rzepy sztucznymi genitaliami. Taki sposób studenci pod kierownictwem Sebastiana Majewskiego postanowili znaleźć na interpretację „Chłopów” Reymonta. Powieści, dzięki której autor został nagrodzony Noblem w 1924 r. Jak się okazało, niekwestionowany sukces polskiego pisarza, który na przełomie czterech pór roku ukazał losy mieszkańców wsi Lipce, można łatwo zbrukać, wystawiając dzieło na scenie w sposób tak prymitywny i powierzchowny, jak zrobili to studenci AST. Nie znamy kulis pracy nad spektaklem Sebastiana Majewskiego, ale jak nieoficjalnie dowiedziała się „Codzienna”, niektórzy aktorzy wstydzili się zaprosić na premierę swoje rodziny.
Spektakl jest niczym innym jak festiwalem kpiny i pogardy. Dla religijności, wiejskich obyczajów na początku minionego wieku, pracy fizycznej i seksualności człowieka. Reymont opisywał ludzkie słabości, zdrady i oszustwa. Opisał społeczność trawioną wieloma problemami, grzechami i biedą. Ale stworzył obraz głęboki, nurtujący, naturalistyczny i stawiający poważne pytania tak o siłę, jak i miernotę społeczności. Czterotomowe dzieło, docenione na świecie, do dziś jest przedmiotem poważnych analiz literaturoznawców i do dziś budzi szacunek. Na przykładzie współczesnej interpretacji jak na dłoni widać rozdźwięk między prawdziwą literaturą a współczesnym teatralnym bełkotem. Między geniuszami sztuki a projektantami tanich chwytów. Dziś Jagna uprawia na scenie cyberseks, a ksiądz chodzi w kasku ze swastyką, obok której widnieje symbol Polski Walczącej.
Artyści nie mają dziś nic do powiedzenia. O ich intelekcie ma świadczyć polityczny i ideologiczny bełkot, który próbują wpleść między słowa Reymonta. A gdy tak próbują, nie potrafią powiedzieć wiele więcej niż o prawie do orgazmu i nieudolnie przedstawiają swoją spaczoną definicję wolności. Jedna z aktorek mówi do Antka Boryny, że ten może być „kolorowy”, jeśli tylko chce. W finale słyszymy jakiś rodzaj autorskiego podsumowania dzieła Reymonta. Słyszymy „o wstydzie wsi, która tkwi w nas wszystkich i przeszkadza nam w odnajdywaniu się na Zachodzie”. Ja czułam jedynie wstyd za „polski kwiat teatru” z Wrocławia.