I znów jest 1 sierpnia. Godzina 17. Dźwięk syreny, początkowo cichy staje się z każdą sekundą coraz głośniejszy. Przebija się przez pisk opon na rozpalonej letnim słońcem popołudnia, jezdni, warkot silników autobusów przepełnionych w porze wyjścia z pracy, krzyk matki goniącej po chodniku roześmiane dziecko. Osadza w miejscu kierowców samochodów i pieszych. Już stoją, jakże posłusznie, skupieni, w całkowitej ciszy tam, gdzie, zastał ich ten dźwięk tak innych od wszystkich innych syren rozbrzmiewających w ciągu roku.
Jakaś nieposłuszna łza toruje sobie drogę poprzez bruzdy pomarszczonego niczym jabłko policzka bardzo starszego pana o nadzwyczaj bujnej, siwej czuprynie. Wsparty o drzewce sztandaru z wyhaftowanym znakiem Polski walczącej, wpatrzony jest niewidzącym wzrokiem w dal. Znika tłum głównej alei Powązek Wojskowych, sunący do kwater AK: do „Zośki”, „Parasola”, „Miotły”…
A on ma znowu osiemnaście lat i najlepszą marynarkę ojca, wykradzioną w tajemnicy przed matką z szafy, która trzymała ją niczym najświętszą relikwię, bo mąż-oficer II Rzeczpospolitej już nie wróci ze Wschodu. Młodzieniec z dumą poprawia biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Szyła mu ją ukochana Basia, której gruby, pszeniczny warkocz ledwie miał odwagę dotknąć czubkiem palców, gdy ostatnio się widzieli.
Nie ma żadnej broni, ale przecież zaraz zdobędzie jakąś na Niemcu. Tak bardzo chce walczyć. Nie boi się, bo emocje biorą górę nad strachem. Tego 1 sierpnia 1944 roku przepełnia go tylko ogromna radość i przekonanie, że zwyciężą, bo przecież inaczej być nie może. Już słuchać pierwszą serię z karabinu, zaraz potem drugą i trzecią. Każdy strzał przybliża do wolności.
Mija minuta i cichnie syrena pamięci. Warszawa znów budzi się do życia, ruszają z miejsca ludzie i samochody. I tłum na Powązkach Wojskowych sunie już z naręczami kwiatów do mogił tych, co nie mieli wątpliwości „bić się czy nie bić”.
Starszy pan ociera spiesznie łzę, sztandar zakłada na ramię jak broń. On też musi zdążyć na grób. Do Basi.