Łowienie wyborców lewicy nie nastąpiło w ciągu ostatnich miesięcy – był to długofalowy proces, a Jerzy Urban i jego wychowankowie odegrali w nim bardzo istotną rolę.
Wrzesień 2019 r., warszawski klub Iskra, impreza Urban Party. Na scenie pojawia się były rzecznik komunistycznej junty wojskowej Jerzy Urban. Zgromadzona młodzież wrzeszczy „Urban! Urban! ”, a z głośników płynie pieśń religijna „Barka” w wersji techno.
Ten opis nie jest fantasmagorią, lecz przekazem stanu faktycznego. Wielu komentatorów – i to nie tylko o poglądach konserwatywnych – po opisaniu tej imprezy zastanawiało się, jak to możliwe, że Jerzy Urban – człowiek tak wyprany z wszelkich zasad, z tak paskudną przeszłością, gromadzi wokół siebie młodych ludzi? By znaleźć odpowiedzi na to pytanie, wystarczy prześledzić karierę Jerzego Urbana i środowisko, w którym funkcjonował. A także profile w mediach społecznościowych tygodnika „NIE” Urbana. Są one wypełnione agresywną, antychrześcijańską retoryką, negowaniem wartości, prymitywnymi treściami i obsceniczną narracją. Dla Urbana nie ma żadnej świętości poza Jaruzelskim i Kiszczakiem – nigdy nie odważył się z nich szydzić, podobnie jak z komunizmu. Jego poglądy trafiły do części młodego pokolenia, które kompletnie nie wie i nie rozumie, czym był komunizm i jakie niebezpieczeństwo kryje się za skrajną lewicą.
Nie „dzbany”, lecz elektorat
„Urban Party? Impreza dzbanów” – napisał na Twitterze Jacek Gądek, dziennikarz portalu Gazeta.pl, po tym, jak impreza w klubie Iskra zaczęła być szeroko komentowana w mediach. Te „dzbany” (dla niewtajemniczonych – młodzieżowe słowo roku 2018 obrazujące „intelektualną ułomność osoby nazywanej dzbanem”) to nie przypadkowi ludzie, lecz elektorat głosujący głównie na lewicę, któremu odpowiadają poziom i poglądy Urbana. A także lewica ze swoimi hasłami, z którą nierozerwalnie jest związany Jerzy Urban od momentu, gdy swój talent literacki postanowił poświęcić wspieraniu czerwonej zarazy.
Przekaz, który serwuje Urban, jest niezmienny od lat: nie ma różnicy pomiędzy „czarnymi” (czyli osobami duchownymi) a „czerwonymi” (czyli ludźmi, którzy byli związani z komunizmem lub odwołują się do komunistycznych poglądów). Od samego początku istnienia „Nie” chodziło o ugruntowanie przekazu „nie ma żadnej różnicy, i jedni, i drudzy są tacy sami”. Czyli łajdakami, bo wiadomo było, co ze sobą przyniósł komunizm i sowiecka okupacja.
Epatowanie obrazoburczymi treściami przyciąga część młodego elektoratu – głównie tych, którzy negują chrześcijańskie wartości i utożsamiają się z przekazem rewolucji francuskiej. To właśnie jest elektorat lewicy, która z impetem powróciła do Sejmu, zdobywając dwucyfrowy wynik. W łamach sejmowych po latach przerwy ponownie znaleźli się akolici Urbana, m.in. Andrzej Rozenek, zastępca redaktora naczelnego „Nie”; uczestnik spotkań Klubu Wałdajskiego (powstałego z inicjatywy m.in. agencji RIA Nowosti oraz Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej Rosji), komentator prokremlowskiego „Sputnika”. Rozenek nie zapomniał o swoim mentorze – na jego profilu w mediach społecznościowych jest obecny tygodnik Urbana; nie brakuje także odwołań do komunistycznych służb specjalnych. Tuż przed wyborami Rozenek szczególne podziękowania złożył gen. Markowi Dukaczewskiemu, funkcjonariuszowi wojskowej bezpieki, czyli Zarządu II Sztabu Generalnego, a następnie Wojskowych Służb Informacyjnych. Wyrazy wdzięczności dotyczyły rekomendacji, której Dukaczewski udzielił Rozenkowi.
Cień służb
To, że Andrzej Rozenek jako poseł lewicy będzie reprezentantem dawnych służb, jest niemal pewne. Nie po to deklarował, że będzie walczył o przywrócenie „niesłusznie odebranych emerytur”, by teraz odwrócić się od dawnych funkcjonariuszy SB, którzy na niego postawili
CZYTAJ WIĘCEJ W DZISIEJSZEJ GAZECIE POLSKIEJ CODZIENNIE
Najnowsze
Republika zdominowała konkurencję w Święto Niepodległości - rekordowa oglądalność i wyświetlenia w Internecie