Na komisariacie zostaliśmy położeni na ziemię, grożono nam, że gdy się poruszymy wybiją nam zęby. Byliśmy cały czas skuci i skrępowani. Po prośbach o wodę czy wyjście do toalety byliśmy bici pałkami - relacjonują dwaj Polacy, którzy dziś wrócili do kraju po demonstracjach na Białorusi.
Kacper Sienicki i Witold Dobrowolski na lotnisku w Warszawie opowiadali mediom, jak wyglądał ich proces zatrzymania.
- Jesteśmy trochę poobijani, wydarzenie w jakiś sposób nas dotknęło, na pewno zostanie w naszej psychice na długo. Mimo wszystko nic poważnego nam się nie stało, jesteśmy cali i to jest najważniejsze - mówią młodzi demonstranci.
Mężczyźni zostali porwani z ulicy przez OMON, potem skierowani do więźniarki i na komisariat, gdzie katowano ich prawie całą dobę. Według ich relacji oprócz nich zatrzymano wówczas prawie 300 osób, a przez komisariat mogło przewinąć się nawet tysiąc.
Kacper Sienicki mówił o tym, że spotkali się z antypatiami związanymi z ich pochodzeniem. Były drwiny i dręczenie.
- Chcieliśmy skontaktować się z konsulem, było to wtedy niemożliwe. Przez tę prośbę poniżano nas jeszcze bardziej. Zostaliśmy wypuszczeni po 72 godzinach, bo białoruskie prawo zabrania dłuższego przetrzymywania oskarżonych. Nie mogliśmy też zostać sądzeni, bo nie było przy nas tłumacza.
W przepełnionym więzieniu spędzili noc. W areszcie kazano wszystkim powtarzać, że "najlepszym prezydentem na świecie jest Aleksandr Łukaszenka".
Obaj pojechaliśmy tam bez dziennikarskich akredytacji, podobnie jak 90 proc. innych dziennikarzy. Nawet, gdybyśmy je posiadali podejrzewam, że niewiele by to zmieniło - dodał na koniec Witold Dobrowolski.