Prof. Sławomir Cenckiewicz ujawnia dokumenty, które mogą rzucać zupełnie inne światło na wybuch gazu do jakiego doszło 17 kwietnia 1995 roku w budynku przy ul. Wojska Polskiego w Gdańsku. Powołując się na swojego informatora, historyk pisze, że wybuch ten mógł być upozorowaną akcją UOP, która miała na celu przechwycenie dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy.
Cenckiewicz opisuje na swoim profilu na Facebooku sprawę sprzed 11 lat, kiedy w święta Wielkiej Nocy doszło do wybuchu gazu w budynku przy ul. Wojska Polskiego, w wyniku którego zginęło 21 osób. Prokuratura uznała wówczas, że sprawcą tej katastrofy był mieszkaniec z parteru, który również zginął w wybuchu gazu. "Minęło ponad 10 lat, kiedy pracując kilka lat nad sprawą Wałęsy i przygotowując książkę „SB a Lech Wałęsa” spotkałem się z kilkoma osobami – urzędnikami miejskimi, pracownikami tajnych służb, strażakami, a nawet byłym wiceministrem spraw wewnętrznych, którzy niezależnie od siebie mówili tak: „wybuch gazu w Gdańsku był operacją UOP, zaś ofiary niezamierzonym wypadkiem przy pracy”.
Historyk relacjonuje swoją rozmowę z byłym funkcjonariuszem SB, świetnie ustosunkowanym w środowisku UOP/ABW, który powiedział mu, że "w zawalonym bloku mieszkał płk. Adam Hodysz, którego ekipa prezydenta Lecha Wałęsy z delegatury UOP w Gdańsku, podejrzewała o przetrzymywanie kopii dokumentów agenturalnych Wałęsy/”Bolka". Rozmówca Cenckiewicza miał mu powiedzieć wprost, że wybuch gazu został upozorowany, aby ewakuować mieszkańców i wejść do mieszkania Hodysza. "Przesadzili, budynek się zawalił i zginęli ludzie. Ale do mieszkania i tak weszli". Historyk pisze, że jego rozmówca wskazywał wówczas na ekipę wałęsiarzy z UOP w Gdańsku opisaną w książce „SB a Lech Wałęsa”… "Prezydent Wałęsa i jego ludzie czyścili wówczas archiwa ze wszystkich komprmateriałów" – dodaje.
"Opowiadałem tę historię ś.p. Januszowi Kurtyce i współautorowi książki „SB a Lech Wałęsa”, ale – co zrozumiałe – żaden z nich nie dawał mi wiary. Dowodów nie było, a Adam Hodysz nie chciał o tym mówić. Powtarzał tylko do mnie te słowa: „nie chcę mówić o Wałęsie, bo przez niego ledwie życia nie straciłem”. To było intrygujące, ale wciąż słabe dowodowo" – relacjonuje Cenckiewicz, który dodaje, że w pierwotnej wersji książki, jaką napisał z Piotrem Gontarczykiem był fragment dotyczący wybuchu gazu w feralnej kamienicy. Tłumaczy jednocześnie, że opierał się wówczas na wstępnym raporcie straży pożarnej w którym była hipoteza o zamachu, jednak na zamieszczenie wątku w książce nie było zgody zarówno prezesa IPN, ani współautora.
Cenckiewicz wskazuje dlaczego właśnie dziś powraca do sprawy z 1995 roku: "Piszę o tym wszystkim, bo po blisko roku walki doszło do odtajnienia akt prokuratorskich dotyczących sprawy Zbigniewa Grzegorowskiego – zaufanego SB-eka Wałęsy, później UOP-owca, a teraz funkcjonariusza ABW (o zgrozo), o którym zresztą pisałem w tym roku w „Do Rzeczy”. Grzegorowski był zamieszany w proces wyparowywania akt obciążających Wałęsę w gdańskim UOP. Został po 16 latach oczyszczony z zarzutów, choć sąd uznał, że do kradzieży akt doszło. Zabrakło dodatkowych twardych dowodów (sprawę opiszę wkrótce). Jednak w aktach sprawy Grzegorowskiego znalazłem niesamowity dokument: wniosek dowodowy Grzegorowskiego z 28 września 2005 r., w którym pisze on o znalezisku w mieszkaniu Hodysza właśnie w czasie tragedii bloku przy ulicy Wojska Polskiego. I dodaje, że UOP miał te informacje od swojego agenta! Szok!". Historyk zastanawia się, że być może wstrząsające opowieści o upozorowaniu wybuchu gazu.
"Tyle razy mówiłem, że sprawa Wałęsy na wiele pięter i wymiarów, i że nie da się tego przykryć i zakończyć nawet „teczkami Kiszczaka” – kwituje Cenckiewicz. Pod wpisem publikuje skan odnalezionego dokumentu: