Losy żołnierzy batalionu „Zośka” nie różnią się od dziejów całego pokolenia. W czasie wojny poległa większość, ocaleli nieliczni. Ci zaś, którzy przeżyli stali się po wojnie „zaplutymi karłami reakcji” posądzanymi o szpiegostwo, kolaborację z Niemcami, skazywanymi za „przynależność do nielegalnej organizacji dążącej do obalenia siłą ustroju Polski Ludowej”. W ten sposób byli „Zośkowcy”, którzy przecież wskutek odniesionych w powstaniu ran byli inwalidami, zapełniali komunistyczne więzienia, w których tracili zdrowie fizyczne, psychiczne, czasem też i życie.
39 żołnierzy batalionu „Zośka” było po wojnie represjonowanych, osądzonych i wtrąconych do więzienia. Rudy, Alek, Zośka i inni utrwaleni przez Aleksandra Kamińskiego na kartach „Kamieniach na szaniec”, są symbolem całego pokolenia wykształconego i wychowanego w II Rzeczpospolitej. Oni nie doczekali Powstania, ich koledzy i koleżanki 1 sierpnia 1944 roku ruszyli do nierównego boju. W trakcie 63 dni walki przez batalion „Zośka” przewinęło się 520 żołnierzy, z czego 360 poległo. Utęskniony koniec wojny niewiele zmienił. Przyszła nowa, tym razem czerwona okupacja.
Koniec okupacji?
Wielu z „Zośkowców” próbowało podejmować kolejną nierówną walkę. Kiedy zrozumieli, że nie mają szans, a pomoc tak zwanego wolnego świata to iluzje, kiedy komuniści bez przeszkód sfałszowali referendum i wybory, starali się wracać do normalnego życia. Chcieli chodzić po ulicy bez broni za pazuchą i bibuły w torbie, chcieli żyć, studiować, zakładać rodziny, nadrobić okupacyjny czas. Niestety nie było im to dane, bo ich życiorysy - z punktu widzenia nowej - władzy były skażone. Walczyli w Powstaniu Warszawskim, służyli polskiemu Państwu Podziemnemu, byli bohaterami, ale nie dla komunistów, którzy nazywali ich „zaplutymi karłami reakcji”. - Ujawnienie to była wtedy szansa na powrót do normalnego życia, chyba jedyna. Gdybyśmy to odrzucili? Nie wiem czy było inne wyjście. My zajęliśmy się później swoimi sprawami, ale okazało się, że to, co się robiło, to i tak przeciw komunizmowi – wspominał Henryk Kończykowski „Halicz”.
Na początek „Anoda”
Aresztowania byłych członków batalionu „Zośka” rozpoczęło się od zatrzymania Jana Rodowicza „Anody”. Ubecy przyszli po niego 24 grudnia 1948 roku. Trafił do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Koszykowej. W trakcie śledztwa był brutalnie bity i torturowany, według oficjalnej wersji zmarł 7 stycznia 1949 roku. Miał wyskoczyć z okna IV piętra budynku UB. Pięć dni później jego ciało zostało w tajemnicy przewiezione do zakładu pogrzebowego. Pochowano go w anonimowym grobie na Cmentarzu Powązkowskim. Rodzice Janka o jego śmierci dowiedzieli się 1 marca. Mieli „szczęście”, bo od grabarza dowiedzieli się, gdzie spoczywa ciało syna. Po przeprowadzeniu ekshumacji, z której wynikało między innymi, że "Anoda" miał wgniecioną klatkę piersiową, trumnę przeniesiono do grobu rodzinnego na Starych Powązkach. Wiele dokumentów związanych ze śledztwem „Anody” w dziwny sposób zaginęło, ubecy prowadzący sprawę nigdy nie zostali ukarani, do końca życia twierdzili, że śmierć Jana Rodowicza to wypadek, a oni w śledztwie nie stosowali przemocy.
Sprawa „Zośki”
W latach 1948 – 1950, w ramach tak zwanej sprawy „Zośki” aresztowano 32 osoby. Sprawa była częścią większej akcji Urzędu Bezpieczeństwa, aresztowania objęły również członków batalionu „Parasol” i „Miotła”. Do rozpracowania powstańców wyznaczono 30 funkcjonariuszy, pozyskano też 12 tajnych współpracowników. Próbowano werbować byłych akowców. Tak było w przypadku Stanisława Sieradzkiego, który o takiej próbie poinformował tuż po zwolnieniu swoją koleżankę. „Świst”, bo taki nosił pseudonim, doskonale wiedział, z kim ma do czynienia. Po raz pierwszy został zatrzymany w 1944 roku przez NKWD. Kilka dni później został ponownie aresztowany. Na wolność wyszedł po 7 latach w 1956 roku. W 1950 otrzymał 7 lat więzienia, a trzy lata później karę śmierci zamienioną na 15 lat, o czym nikt go nie poinformował. Jak wspominał po latach, kiedy wychodził z więzienia usłyszał ze zdziwieniem, że nie jest już faszystą i bandytą, ale panem Sieradzkim.
O co oskarżano bohaterów Powstania?
W większości przypadków zarzuty śledczych były podobne. Żołnierzom batalionu „Zośka” zarzucano między innymi: udział w tajnych organizacjach próbujących siłą obalić władzę ludową, spotkania towarzyskie i wspólne wyjazdy w gronie dawnych przyjaciół, które miały być przykrywką do działalności antypaństwowej, posiadanie i ukrywanie broni, czy też montowanie nadajników radiowych. Przesłuchania często trwały kilka razy na dobę. Śledczy stosowali różne metody, aby wymusić zeznania. Twierdzili, że i tak wszystko wiedzą i nie ma sensu odmawiać zeznań, próbowali podsuwać do podpisu fałszywe protokoły i oczywiście stosowali wymyślne tortury fizyczne i psychiczne.
Podczas pierwszych przesłuchań aresztowani musieli opowiadać o sobie i pisać życiorysy. Z czasem pojawiało się regularne bicie metalowym prętem lub sprężyną, kopanie i wyrywanie włosów, uderzanie o ścianę i deptanie palców. Kazano aresztowanym robić przysiady, żabki (tzw. „fizkultura”), czy „stójkę”, która polegała na tym, że więzień musiał stać przez całą noc w samej bieliźnie przy otwartym oknie. Śledczy stosowali również tak zwany „pal Andersa”, co polegało na zmuszaniu do siedzenia na nodze od stołka. Pod byle pretekstem aresztant mógł trafić na kilka dni do karceru. Było to pomieszczenie o wymiarach ok. 90 x 120 cm, wypełnione wodą i bez okien. W takich warunkach nie było szansy, aby stać lub się położyć.
- W karcu przebywałem całą noc, a od rana przez cały dzień przesłuchania, które odbywały się na stojąco i przy otwartym oknie, a przecież był to jeszcze okres zimny ( przełom lutego i marca) i stanie na bosaka i w samej koszuli prawie jak na dworze było trudne do wytrzymania. Prowadzący śledztwo ubrany był w ciepłe palto, futrzaną czapkę i rękawiczki – wspominał Henryk Kończykowski „Halicz”.
Do częstych metod należało grożenie rodzinie i bliskim. Anna Jakubowska wspominała, że chor. Tadeusz Tomporski - jeden z najbardziej brutalnych oprawców – straszył ją, że UB aresztuje jej matkę, a synka odda do domu dziecka. - Nie mogłam zrozumieć, jak może Polak nas tak traktować, jakie on ma własne doświadczenia, że nas tak nienawidzi, dlaczego, za co? Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Właściwie przeżyłam całą młodość w czasach okupacji, w bardzo ciężkich warunkach, potem Powstanie… I nagle mówi mi człowiek, że byłam bandziorem, że byłam złym człowiekiem, że współpracowałam z Niemcami… Dla mnie to było nie do zrozumienia – mówiła po latach Anna Jakubowska. Innemu z aresztowanych, Andrzejowi Wolskiemu „Jurowi” sugerowano, że krzycząca za ścianą kobieta to jego żona.
W celi
„Zośkowcy’ przetrzymywani byli w bardzo prymitywnych warunkach, cele były przepełnione, a jedzenie paskudne. Paczki od rodziny były pod byle pretekstem odbierane. Przez cały okres śledztwa aresztowani byli izolowani od świata zewnętrznego. Nie mogli kontaktować się z rodziną, byli pozbawieni spacerów i informacji zza krat. Dodatkowym upokorzeniem było to, że często akowcy byli przetrzymywani razem ze zbrodniarzami hitlerowskimi. Juliusz Deczkowski przebywał w jednej celi z Paulem Otto Geiblem dowódcą SS i policji na dystrykt warszawski. Posiłki do cel – jako więźniowie funkcyjni – również dostarczali Niemcy, a więziennym lekarzem był Niemiec, który na dodatek nie znał języka polskiego.
Kiblowe procesy
Pierwsze procesy odbyły się w sierpniu 1949 roku. Główny zarzut, to „przynależności do nielegalnej organizacji dążącej do obalenia siłą ustroju”. Oskarżeni, jeśli nie było ich stać otrzymywali obrońcę z urzędu. Według komunistycznych standardów prawnych z adwokatem oskarżony widział się na krótko przed procesem. Bardzo często rozprawy odbywały się w celach więziennych. Były to tak zwane „kiblówki”, ponieważ oskarżony siedział na muszli klozetowej przykrytej deską. Wyroki jakie zapadały w sprawie „Zośki” wynosiły od kilku lat do dożywocia. 39 żołnierzy batalionu „Zośka” było po wojnie represjonowanych, osądzonych i wtrąconych do więzienia. Ostatni więźniowie na wolność wyszli w 1956 roku. Bezpieka do końca komuny inwigilowała żołnierzy batalionu „Zośka”.