Środowe koszenie: Doctor Who... Doctor Why?
Awantura w Sejmie, rozwrzeszczani histerycy z KOD-u, którzy nie dają mi spać (mieszkam w okolicy ulicy Wiejskiej), dobra zmiana, która mam nadzieję, że wreszcie dotknie wymiaru niesprawiedliwości (polecam swoje wczorajsze rewelacje na temat Maćka Dobrowolskiego)... Pierwotnie miałem pisać o tym co „grzeje” Polskę w ostatnich godzinach. Po dłuższym przemyśleniu stwierdziłem, że w mijających dniach bardziej zabolała mnie polityczna poprawność, która zamordowała najlepszym w historii brytyjski serial wszech czasów. Mowa o starym, dobrym „Doktorze Who”.
Doktor Who to prawdopodobniej najdłużej emitowany serial na świecie, swoją premierę miał w 1963 roku i z długimi przerwami produkowany jest do dzisiaj. Co ciekawe, dzisiaj nie da się obejrzeć serialu od samego początku, bowiem pierwsze odcinki zaginęły w mrokach historii. Doktor Who to familijna fantastyka najlepszego rodzaju. Sam główny bohater – tytułowy Doktor, to kosmita, ostatni przedstawiciel rasy Władców Czasu, a fabuła toczy się wokół jego podróży w czasie i przestrzeni. Doktor, podróżujący w niesfornym statku kosmicznym przypominajacym policyjną budkę połowy XX wieku, trafia więc zarówno do wiktoriańskiej Anglii, Londynu bombardowanego przez złowrogie Luftwaffe, starożytnego Rzymu, jak i w przyszłe wieki, gdy ludzkość podbija całe galaktyki, a nawet i na sam kraniec czasu. Fabula serialu daje scenarzystom nieograniczone pole manewru. Co oczywiste zmienia się aktor grający Doktora – serialowi Władcy Czasu posiadają umiejętność regeneracji – po śmieci niczym feniks odradzają się z popiołów, jednak po „ponownych” narodzinach posiadają zarówno nowy wygląd, jak i osobowość. Wciąż to jednak jest ten sam, nieco szalony Doktor.
Zdarzało się, że twórcy Doktora, zwłaszcza po reaktywacji serialu w 2005 r. subtelnie nawiązywali do polityki. Zdarzało się, że Doktor opowiadał o latach 80-tych i rządzącą wtedy Thatcher z kwaśną miną (faktycznie straszny okres, a szczególnie pokonanie najbardziej ludobójczego państwa świata...), tradycyjnie dla zachodniej popkultury pojawiały się wątki homoseksualistów, nie zabrakło również pochwał dla ekologów... Wszystko to było jednak tylko subtelnym przekazaniem poglądów autorów serialu i nie zakłócało frajdy z oglądania kolejnych fantastycznych przygód Doktora.
Niestety kilka dni temu zdarzyła się tragedia. Doktor, przez niemal 60 lat historii serialu tradycyjnie biały mężczyzna, odrodził się w trzynastej swej postaci jako kobieta. Autorzy serialu podeptali trwającą pięć dekad tradycję, wywołując wybuch radości u sfeminizowanej części widzów i zakłopotanie nieco bardziej konserwatywnych miłośników Doktora. No bo jak to – przecież Doktorowi w trakcie jego przygód zdarzało się zakochiwać w kobietach, dorobił się nawet żony, a kobieca wersja Doktora, wciąż jest przecież rzekomo tym samym Doktorem... Fakt pojawienia się Doktora kobiety był co prawda zapowiadany od kilku lat, w pewien (marny) sposób wytłumaczono to również fabularnie, ale nie da się odnieść wrażenia, że feministyczna rewolucja w serialu wynikła tylko i wyłącznie z wiatru politycznej poprawności wiejącego w zachodnim świecie popkultury. Szczególnie przerażająco wygląda radość sfeminizowanej widowni, która upiera się przy tym, że w zasadzie nie ma różnicy, czy dana postać jest mężczyzną, czy kobietą... Niestety wpisuje się to wszystko w niezwykle groźny konflikt cywilizacyjny, jakże typowy dla XXI wieku, konflikt o to, jak definiować pojęcie płci. Konflikt w mojej ocenie mogący doprowadzić naszą cywilizację do zagłady.
Gdy tylko pomyślę o tym, do jakiego kulturowego spustoszenia może doprowadzić gender i poprawność polityczna to dostaję gęsiej skórki. James Bond kobietą? Leciwy Bilbo Baggins jako czarny uchodźca przemierzający Środziemie w poszukiwaniu nowego domu? Sherlock Holmes jako „kochajacy inaczej”?
Słodka, poczciwa Anglio Tolkiena i C.S. Lewisa - śpij w spokoju...