„Przekażcie sobie znak pokoju” – to kampania społeczna realizowana wspólnie przez środowiska LGBTQ i katolików otwartych. Czy to tylko przypomnienie o koniczności miłości bliźniego czy konsekwentna realizacja żądań homoseksualnego lobby?
Znak pokoju – gest wybaczenia i pojednania, związany z wyciągnięciem dłoni do osoby stojącej obok. W małżeństwie to często gest przeproszenia za wyrządzone wzajemnie krzywdy, wypowiedziane niepotrzebnie słowa, za to, co dzieli, a nie łączy. Stąd to uściśnięcie dłoni, które ma być odcięciem się od tego, co było złe. To nowe otwarcie. Nowa karta, czysta, niezapisana.
Gest ten, tak ważny dla katolików, wykorzystały środowiska homoseksualne w swojej najnowszej kampanii społecznej pod jakże znamiennym tytułem „Przekażmy sobie znak pokoju”. Na plakacie dwie połączone w uścisku dłonie – jednak przyozdobiona tęczową bransoletką, druga różańcem. Jak wyjaśniają organizatorzy kampanii, celem jej jest pogłębienie „życzliwego dialogu i otwartości wobec osób homoseksualnych, biseksualnych i transpłciowych wśród osób wierzących". Piękne, okrągłe słowa, tylko co tak naprawdę one znaczą? Na czym ta otwartość ma polegać? Jeśli na akceptacji osoby takiej jaką ona jest – nauka Kościoła jest jednoznaczna. Może więc chodzi o to, by otworzyć się na coraz odważniejsze żądania tychże środowisk, jak choćby zrównanie związków jednopłciowych z małżeństwem kobiety z mężczyzną? Może chodzi o przekonanie społeczeństwa do tego, by osoby żyjące w związkach jednopłciowych mogły adoptować dzieci? Uzyskanie akceptacji Kościoła katolickiego dla takich praktyk byłoby rewolucją na miarę tej Kopernikańskiej. Skoro jednak udało się postulatami środowisk LGBTQ zainteresować wiele wspólnot protestanckich, to dlaczego nie próbować tego samego z Kościołem katolickim?
Kościół, co wyraźnie podkreśla Katechizm Kościoła Katolickiego i co także w kontekście omawianej kampanii społecznej warto podkreślić, do osób homoseksualnych podchodzi z otwartością, miłością i afirmacją. Przypomina, że osoby te „powinno się traktować z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Powinno się unikać wobec nich jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Innymi słowy, powinno się osobny te traktować tak jak każdego innego człowieka, który został stworzony na obraz i podobieństwo Boga i który posiada swą niezbywalną godność. Każda więc osoba zasługuje na szacunek i miłość. I każda jest umiłowanym synem czy córką swojego Stwórcy. I nie podlega to żadnej dyskusji. Niemniej jednak Katechizm przypomina o jeszcze jednym aspekcie. Szacunek należny osobie homoseksualnej nie oznacza akceptacji dla jego grzesznych praktyk: „Tradycja, opierając się na Piśmie Świętym, przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie, zawsze głosiła, że „akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane”. Są one sprzeczne z prawem naturalnym, wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane”. Tyle oficjalne stanowisko Kościoła. Jasne i przejrzyste w swojej wymowie. Czy więc cała akcja „Przekażcie sobie znak pokoju” ma sprawić, że Kościół tę naukę porzuci pod dyktando środowisk LGBTQ? Mam nadzieję, że nie, choć presja jest już ogromna.
Pikanterii całemu przedsięwzięciu dodaje fakt, że kampanię społeczną poparły środowiska określające siebie mianem „środowisk katolickich”, dla odróżnienia często posługujących się przymiotnikiem „otwarty”. I w tej swojej otwartości o życzliwość dla środowisk LGBTQ apelują. Partnerami medialnymi akcji zostały więc (raczej nieprzypadkowo) redakcje katolickich (już chyba tylko z nazwy) pism: „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Więzi” oraz „Kontaktu”. Swoje wsparcie zadeklarowały też m.in. Kluby „Tygodnika Powszechnego”. Jak argumentują redakcje „celem kampanii nie jest zgłaszanie postulatów dotyczących zmian politycznych, prawnych czy doktrynalnych, lecz dialog i spotkanie z drugim człowiekiem – a uczestnicy kampanii różnią się w wielu zasadniczych kwestiach”. Tyle że wypowiedzi redaktorów owych pism „katolickich” zmierzają do jednego. Nauka Kościoła na ten temat dyskryminuje osoby homoseksualne. Trzeba więc… naukę Kościoła zmienić, bo przecież skandalem jest, że Kościół proponuje im terapię czy życie w czystości (co zapisane jest choćby w Katechizmie). I z tym nie kryją się publicyści i redaktorzy „Znaku”, „Więzi” czy „Tygodnika Powszechnego”. I wprost o tym mówią w spocie promującym kampanię. Szkoda tylko, że nie chcą zauważyć, że te propozycje wypływają właśnie z szacunku dla osób o takiej skłonności. Kościół chce także w ten sposób ochronić je przed bardzo wieloma zdrowotnymi i psychicznymi, dramatycznymi skutkami homoseksualnego stylu życia. A także troszczy się o ich życie wieczne zagrożone, co jasno mówi choćby św. Paweł, przez obiektywnie grzeszne akty homoseksualne.
Pięknie by było, gdyby faktycznie kampanii przyświecały deklarowane cele, czyli uwrażliwienie na drugiego człowieka. Mam jednak wrażenie, że to tylko przykrywka. Bo właśnie chodzi o cele polityczne. Chodzi o to, by naukę Kościoła (twardo i jednoznacznie nazywającą akty homoseksualne mianem grzesznych) zmiękczyć, rozmącić. By wzbudzić w ludziach Kościoła poczucie winy za tę naukę. A potem krok po kroku realizować swoje postulaty. Daleko nie trzeba szukać. Przykład Irlandii dokładnie pokazuje, do czego Kościół tak naprawdę środowiskom tym jest potrzebny. Właśnie do celów politycznych. I do załatwienia, również za jego aprobatą, swoich ideologicznych postulatów.
Nie po raz pierwszy środowiska otwarte otwierają się nie na naukę Kościoła, a na tendencję z tą nauką sprzeczne. Szkoda tylko, że widzą brak szacunku tylko ze strony katolików. Ciekawa jestem, czy z równą gorliwością będą wzywać do znaku pokoju tych homoseksualistów, którzy choćby w Hiszpanii ścigają biskupów cytujących fragmenty Pisma Świętego odnoszące się do tej skłonności. Pewnie nie, bo nazywanie rzeczy po imieniu to dyskryminacja, a nieakceptowanie pewnych zachowań to brak wrażliwości i miłości dla drugiego człowieka. Tyle że to z Pismem Świętym, nauczaniem Jezusa Chrystusa nie ma nic wspólnego. To próba zastąpienia Dobrej Nowiny tęczową herezją.
Małgorzata Terlikowska