Przez kilka ostatnich dni czołowe nasze feministki bardzo wytrwale pracowały nad tym, by opracować nowy „język miłości”. Nie spodziewały się jednak, że język ten obróci się przeciwko nim samym.
Zagotowały się siostry feministki. I to bardzo. Wkurzył je facet, bo skomentował po męsku żenujący spektakl, który Anna Drjańska rozkręciła w czwartkowy wieczór pod domem Jarosława Kaczyńskiego na warszawskim Żoliborzu. Epitety, jakie tam można było usłyszeć czy przeczytać na skleconych na kolanie transparentach, trudno zakwalifikować jako język miłości. Pod adresem prezesa PiS padały więc określenia dosadne, z których najłagodniejsze (choć bynajmniej nie najmniej obraźliwe) to te odnoszące się do jego wzrostu. Pozostałe były na tyle wulgarne i prostackie, że aż żal je przytaczać. No ale przecież panie musiały nadać ekspresywny wyraz swojemu niezadowoleniu. One przecież mogą, one są kobietami, one walczą w imieniu milionów kobiet (ciekawe, kto im dał takie prawo), w końcu nie można przecież obojętnie przejść wobec słów, które nawet nie zostały wypowiedziane. No ale przecież wiadomo, że Jarosław Kaczyński dla kobiet jest okrutny i czy powiedział coś w wywiadzie, czy nie powiedział, i tak będzie kazał im rodzić „zdeformowane” dzieci, zwane przez autorytety środowiska feministycznego „bękartami i kalekami”. One to wiedzą, więc ruszają ratować świat z obowiązkową parasolką w ręku. Choć w tym przypadku bardziej adekwatnym rekwizytem byłaby miotła.
Mężczyźnie można więc wypominać niski wzrost, można się z niego nabijać, że nie ma dzieci, można mu w dość niewybredny sposób sugerować, żeby sobie ochrzcił kota. I to jest ponoć w porządku. Można pod adresem kobiet broniących życia wypluwać setki wulgaryzmów, można życzyć im brutalnych gwałtów, można krytykować ich aparycję, czynić niewybredne uwagi na temat życia seksualnego. I to również mieści się jeszcze w normie. Ale jak wajcha się odwraca i epitet adresowany jest do feministki, to się robi skandal, tak jak po ostatnim komentarzu Rafała Ziemkiewicza. Komentarzu dosadnym, bo i odnoszącym się do działań, które łamały wszelkie zasady życia społecznego. Burzenie miru domowego, obrażanie przez młodą kobietę mężczyzny, który ma pewnie podobną liczbę lat co jej rodzice, aż prosi się o dosadny komentarz. Całe to czarnomarszowe towarzystwo tak się zapędziło w swojej zapalczywości, tak się zacietrzewiło, że ktoś w końcu musiał mocniej tupnąć, żeby ono się ocknęło. I bynajmniej tupnięcie to nie wynika z jakichś męskich kompleksów, co sugeruje posłanka .Nowoczesnej Joanna Scheuring-Wielgus, określająca prawicowego publicystę mianem „cebulowego macho” (znów kłania się feministyczna odmiana języka miłości).
No i mamy pierwszą „męczennicę seksizmu”, Annę Drjańską, która odgraża się, że się z Rafałem Ziemkiewiczem spotka w sądzie. A on przecież tylko odwołał się do retoryki, tak bliskiej temu właśnie środowisku. Na pomoc działaczce feministycznej zgnębionej przez „prawicowego chama”, „seksistę”, „zakompleksionego eunucha” szybko przybyły siostry, które w geście solidarności pisały: Aniu, jesteśmy z Tobą. A gdzie żeście były wcześniej? Nagle oburzył was język, którym same się posługujecie? Nagle oburzyły was epitety, których same nam nie szczędziłyście? Zabolało teraz? Nie odkręcajcie więc kota ogonem, to wasza broń została teraz przeciw wam skierowana. To nie żadna mowa nienawiści, a wy nie jesteście żadnymi jej ofiarami. Już nie róbcie z siebie takich sierotek.
Takie „przestępstwo” nie może ujść facetom na sucho. Feministki są pamiętliwe i tak łatwo nie odpuszczą. Joanna Scheuring-Wielgus postuluje wręczać nagrody dla szowinisty roku. Już nawet ma pewne typy, z Rafałem Ziemkiewiczem na czele. A ja jak czytam teraz te wszystkie żale, to przypomina mi się hasło, które tak chętnie skandowały panie na jednym z czarnych marszy pod dyktando zresztą pomysłodawczyni nagrody: „Dość dyktatury kobiet!”. Niech każda z nich weźmie swoją parasolkę i zajmie się naprawdę istotnymi sprawami, a nie wyimaginowanymi problemami, które – jak się okazuje – dotyczą raczej wąskiej grupy kobiet.