Istotę konfliktu, jaki rozgrywa się pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością a opozycją wokół Ministerstwa Obrony Narodowej i jego działań, można ująć w jednym pytaniu – czy to dobrze, by Polska miała potencjał obronny pozwalający jej o własnych siłach skutecznie bronić się przed potencjalnym agresorem. A więc, czy Polska może być suwerennym państwem.
Stało się już smutną tradycją, że opozycja złożyła wniosek o odwołanie ministra obrony narodowej dokładnie w przededniu szczytu NATO. O ile za pierwszym razem naiwni mogli wierzyć, że był to przypadek lub niezręczność, o tyle recydywa nie pozostawia już żadnych złudzeń. Opozycja świadomie dąży do osłabienia pozycji ministra odpowiedzialnego za bezpieczeństwo Polski w kluczowych dla naszej przyszłości momentach.
Przecież podczas poprzedniego szczytu NATO dzięki ogromnej determinacji polskich władz, szczególnie ministra obrony, udało się doprowadzić do zasadniczej poprawy możliwości obronnych poprzez obecność na naszym terytorium wojsk sojuszników z NATO. Brukselski szczyt również miał ogromne znaczenie, bo nie brakuje członków Paktu, którzy wcale nie są chętni wzmacnianiu jego wschodniej flanki i wolałyby skierować te siły na południe. Jest zatem o co zabiegać. Tymczasem Platforma Obywatelska i Nowoczesna zdają się kibicować zupełnie zewnętrznym interesom. Nie dziwi to aż tak bardzo, jeśli zważyć, że przez osiem lat PO swoimi działaniami dramatycznie obniżała polską zdolność obronną.
Platforma reformuje armię
Działo się to choćby pod płaszczykiem tzw. profesjonalizacji armii, która doprowadziła liczbę szeregowych żołnierzy do smutnego stanu ok. 30 tys. (przy ogólnym stanie liczbowym polskiej armii wynoszącym ok. 100 tys.), czyniąc z niej wojsko urzędników. Na wojnie walczą szeregowcy, a generałowie mają nimi kompetentnie dowodzić. Sytuację kadrowej zapaści pogłębiało konsekwentne utrzymywanie absurdalnego limitu 12 lat służby i będące jego efektem ogromne straty osobowe. Oto bowiem zmuszeni do odejścia z wojska byli trzydziestolatkowie z dużym doświadczeniem i wiedzą, tak naprawdę bezcenni dla każdej armii.
Równolegle poprzednie rządy marnotrawiły ogromne kwoty pieniędzy z powodu nieracjonalnych zakupów w ramach modernizacji wojska. Rząd PO-PSL wydał ok. 50 mld zł na uzbrojenie, a efektów rozumianych jako spójne i całkowite zaspokojenie konkretnych potrzeb obronnych nie widać. Jak kupiono moździerze, to bez amunicji. Nadmorskie rakiety o zasięgu ponoć (bo brak przekonujących testów) 200 km wyposażono w radary o zasięgu 50 km i nie wyposażono w inny system dalekiej obserwacji pola walki. MON kierowane przez Tomasza Siemoniaka planowało zakup baterii antyrakietowych, a całkowity koszt tych instalacji miał wynieść 47 mld zł. Dziś jednak mówi się już o cenie 30 mld (17 mld różnicy! – co równa się wydatkom na program 500+ w pierwszym roku jego funkcjonowania) i, co ciekawe, w nieporównywalnie nowocześniejszej konfiguracji systemu. Przykłady można mnożyć. Poza tym procedury zakupów dalekie były od transparentności i (obawiam się) zgodności z prawem, dlatego najpewniej nadają się do poważnego zbadania.
Sprawa śmigłowców Caracal to kolejny przykład trwonienia (na szczęście niedoszłego) zasobów MON-u na niepotrzebne zakupy, które może byłyby najjaśniejszym punktem prezydentury François Hollande’a, ale nijak się miały do realnych potrzeb naszego wojska. (To trochę jak zakup przez Edwarda Gierka licencji na autobusy Berliet. Sensu wielkiego to nie miało, ale uratowało zakłady produkcyjne we Francji i prezydent Valéry Giscard d’Estaing się cieszył). Polskiej armii nie jest potrzebna flotylla 50 ogromnych śmigłowców desantowych, bo nie mielibyśmy gdzie takiego desantu przeprowadzić – za to pilnie potrzebne są helikoptery bojowe oraz wsparcie dla Marynarki Wojennej. Smutnym paradoksem jest to, że najdroższym elementem kontraktu na Caracale było 16 śmigłowców przeznaczonych do współpracy z marynarką, tyle że przeoczono jeden „drobiazg”. Otóż żaden z polskich okrętów nie jest w stanie przyjąć na pokład ważącego ponad 11 ton „autobusu ze śmigłem”. A wszystko to działo się w okresie niezwykle intensywnej rozbudowy i modernizacji armii rosyjskiej.
Zbrojeniówka do likwidacji
Czynnikiem niezwykle znaczącym dla obronności jest posiadanie własnego przemysłu zbrojeniowego. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia warunkiem skutecznych działań armii jest szybkie dostarczenie sprzętu na pole bitwy niezależnie od dostaw z zagranicy. Mamy przecież doświadczenia z czasu wojny 1920 r., kiedy to dostawy broni dla polskiego wojska walczącego na przedpolach Warszawy z bolszewikami były blokowane przez strajkujących robotników francuskich. Dziś, po ujawnieniu przez min. Antoniego Macierewicza dokumentu podpisanego przez Tomasza Siemoniaka, w którym zgadza się on de facto na likwidację polskiego przemysłu obronnego, nie można mieć większych wątpliwości, że polskie fabryki uzbrojenia były za czasów poprzedniego rządu świadomie i konsekwentnie doprowadzane do upadku. A upadek własnej zbrojeniówki oznacza zawsze potężną wyrwę i drastyczne obniżenie potencjału obronnego państwa.
Wiarygodność wobec NATO
Dziś trudno uwierzyć, ale sformułowana ostatecznie w 2013 r. przez ówczesnego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisława Kozieja polska „doktryna obronna” jednoznacznie przesądzała o „braku jakiegokolwiek zagrożenia ze strony Rosji w perspektywie najbliższych dwudziestu lat”. Ten pomnik geopolitycznej głupoty wisiał na stronach BBN-u jeszcze w czasie ostatnich wyborów prezydenckich, czyli już po wydarzeniach na Ukrainie. Możliwe zresztą, że ta doktrynalna twórczość była efektem wcześniejszej serdecznej współpracy polskich służb specjalnych z putinowską następczynią KGB. Było to porozumienie, elegancko rzecz ujmując, pleców z kijem, bowiem polski kontrwywiad wojskowy jest powołany i zobowiązany ustawowo do zwalczania zagrożeń ze strony służb specjalnych innych państw. Nie trzeba dodawać służby którego państwa powinny być szczególnie pieczołowicie zwalczane. Tymczasem sielankowe spacery po placu Czerwonym szefów Służby Kontrwywiadu Wojskowego wraz z szefami Federalnej Służby Bezpieczeństwa Rosji oraz błazeńskie fotki w czapeczkach rosyjskich matrosów na krążowniku „Aurora” z pewnością nie uszły uwagi naszych rzeczywistych sojuszników z NATO. Rezultatem było odcięcie od możliwości głębokiej współpracy ze służbami Paktu i daleko posunięta wstrzemięźliwość w powierzaniu Polsce istotnej wiedzy militarnej. Słynne Centrum Eksperckie Kontrwywiadu NATO mogło uzyskać certyfikację właśnie dopiero dzięki pozbyciu się generałów uprzednio kolaborujących z Rosjanami. Skalę grabieży majątku wojskowego oraz nieuprawnionych kontaktów ze służbami rosyjskimi najlepiej oddaje liczba 900 osób objętych obecnie prokuratorskimi zarzutami w 400 postępowaniach.
Jasny cel
Działania podjęte przez min. Antoniego Macierewicza – przede wszystkim utworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej, wydatkowanie pieniędzy na realne potrzeby i ucięcie wielu korupcjogennych powiązań lobbingowych, jakie trapiły polską armię – dają nadzieję, że niedługo Polska wymiernie zwiększy swój potencjał obronny. A przy konsekwentnym realizowaniu programu MON-u za 12 lat rzeczywiście będziemy mogli obronić się własnymi siłami. Jednak to, co stanowi interes Polaków, w oczywisty sposób nie podoba się zarówno tracącym na znaczeniu lobbingowym sitwom, jak i Rosji. Oceniając działania opozycji, warto pamiętać o rzymskiej zasadzie „is fecit cui prodest”– uczynił ten, komu przyniosło to korzyść.