To nie jest felieton Republiki. Matysiak: premier wie o tym

"Potwierdza się stara prawda, że niepotrzebnie wydajemy pieniądze na wybory; byłoby znacznie prościej, gdybyśmy prezydenta wybierali na podstawie sondaży na potrzeby kilku warszawskich redakcji" – pisze na portalu wszystkoconajwazniejsze.pl Paulina MATYSIAK.
Cały ten cyrk z ostatnich dni, który sprowadził do miasta Roman Giertych, ma jedną zaletę: przynajmniej na długie lata zakończy wszelkie dyskusje o dopuszczeniu możliwości głosowania przez internet.
Niestety poza tym dominują wady. Na potrzeby łagodzenia dysonansu poznawczego u betonowej części elektoratu kilku polityków Platformy postanowiło podważać resztki zaufania do państwa, rozgrzewać emocje do czerwoności, niektórzy pozwalają sobie wręcz na sugestie pachnące zamachem stanu lub wojną domową.
Mamy więc wiceministra obrony narodowej, Cezarego Tomczyka, który wprost na platformie X pisze: „Fałszowali? Tak”. Wtóruje mu posłanka Katarzyna Kierzek-Koperska, która nie ma żadnych wątpliwości: „Jestem przekonana, że wybory zostały sfałszowane”. Mamy Michała Szczerbę, sugerującego, że być może nie dojdzie w sierpniu do zaprzysiężenia Karola Nawrockiego przed Zgromadzeniem Narodowym.
Do polityków PO dołączyło tradycyjnie kilka zaprzyjaźnionych z tą partią redakcji. Onet pokusił się nawet o zrobienie sondażu z pytaniem, czy należy ponownie przeliczyć wszystkie głosy. Potwierdza się stara prawda, że niepotrzebnie wydajemy pieniądze na wybory; byłoby znacznie prościej, gdybyśmy prezydenta wybierali na podstawie sondaży na potrzeby kilku warszawskich redakcji.
Tymczasem, jak mówił przed laty sam Giertych w jednym ze swoich filmików, który mu wyciągnięto, wybory w Polsce mają tę zaletę, że na poziomie liczenia głosów i raportowania wyników praktycznie nie da się ich sfałszować. Przesunięcie wyników o chociaż 1 p.p. wymagałoby dziesiątek, jeśli nie setek tysięcy uczestniczących w takim procederze ludzi, którzy na dodatek musieliby jakoś uniknąć kontroli innych ludzi uczestniczących w procesie wyborczym: członków obwodowych komisji wyborczych (przypomnę, że zgłaszają ich zarejestrowane komitety) czy mężów zaufania.
Zresztą jakiekolwiek fałszerstwa na wielką skalę, nawet gdyby były możliwe, natychmiast skutkowałyby anomaliami widocznymi w statystykach lub na mapach wyborczych. Roman Giertych i jego przyboczni używają właśnie argumentu wielu anomalii, przy czym na razie wiadomo o jakichś stu trzydziestu na korzyść Nawrockiego i stu kilkunastu na korzyść Trzaskowskiego. Z czego miażdżąca większość to szpitale, DPS-y i inne małe komisje, gdzie anomalie wynikały zapewne ze specyfiki działania tych instytucji.
Gdy piszę te słowa, wydaje się, że doszło do kilkudziesięciu, może stu kilkudziesięciu ewidentnych pomyłek w całym kraju, co nie odbiega od normy z poprzednich wyborów i jest nie do uniknięcia przy ponad 30 tys. komisji wyborczych.
Można byłoby zadać sobie pytanie: po co to wszystko robi sobie Platforma Obywatelska? Premier Donald Tusk jasno mówi: „Nikt nie powinien kwestionować w Polsce wyników prezydenckich”. To w takim razie skąd ta szarża mniej i bardziej znanych polityków PO, która ten wynik kwestionuje, dzieli się publicznie swoimi wątpliwościami, domaga się ponownego liczenia głosów w całym kraju (ciekawe na jakiej podstawie) i po prostu sieje zamęt? Niemożliwe, żeby to była wolta wbrew premierowi. Premier wie o tym i pozwala na wszystko spod półprzymkniętych powiek.
Dyskusja o wyniku wyborów jest wygodna z co najmniej kilku powodów. Odsuwa dyskusję o przyczynach przegranej Rafała Trzaskowskiego i rozliczenia (a te przecież Platforma kocha, ale jak się okazuje, nie u siebie) odpowiedzialnych za ten wynik. Odsuwa także rozmowę na temat skandalicznych nadużyć w czasie kampanii – mam na myśli „profrekwencyjne” spoty, które oczerniały kandydatów Sławomira Mentzena i Karola Nawrockiego, a w pozytywnym świetle przedstawiały Rafała Trzaskowskiego. Ten wyborczy przekręt, polegający na omijaniu finansowania kampanii niezgodnej z obowiązującym Kodeksem wyborczym z wykorzystaniem satelickich stowarzyszeń, fundacji i firm, musi zostać wyjaśniony. I w końcu dla polityków, ale także wyborców Platformy wygodnie jest grać na delegitymizowanie prezydenta elekta Karola Nawrockiego. To, co dzieje się teraz, to podwaliny pod dalsze dyskredytowanie jego wyboru i przygotowanie gruntu na podważanie jego przyszłych decyzji i – szerzej – całej prezydentury.
A wracając do początku felietonu: konsekwentnie staram się zwalczać pojawiające się co jakiś czas fantazje o przejściu na głosowanie przez internet. Fantazje, które moim zdaniem są przejawem naiwnej fascynacji postępem technicznym, nowoczesnością, rodzajem takiego gadżetu, który może sobie zafundować kraj, żeby czuł się jako niezwykle nowoczesny, mimo że ma w tym czasie do zrobienia rzeczy znacznie bardziej dla nowoczesności podstawowe. Nieprzypadkowo zaledwie kilka krajów na świecie wprowadza jakiekolwiek elementy głosowania przez internet do swoich procedur wyborczych i jedynym przykładem pełnej dostępności elektronicznego głosowania pozostaje malutka i wyjątkowo scyfryzowana Estonia.
W głosowaniu przez internet nie ma już komisji wyborczej złożonej z przedstawicieli różnych komitetów, nie ma fizycznych kart wyjmowanych z wyborczej urny i nie ma papierowego protokołu, który wszyscy obecni muszą podpisać. Wyobraźmy sobie, co działoby się dzisiaj, gdyby ktoś próbował narzucić narrację o sfałszowanych wyborach, a wszystko odbywało się za pośrednictwem kliknięć myszki i nikt żadnych głosów by nie widział.
Dziś każdy normalny, stojący twardo na ziemi człowiek patrzy na zachowanie Romana Giertycha i jego świty i puka się w głowę. Przy głosowaniu przez internet nie mielibyśmy żadnych powodów, by czuć się bezpiecznie z procesem liczenia głosów. Żadnego powodu, żeby ufać, że setki tysięcy członków komisji nawzajem się kontrolują, a na kolejnych poziomach tego systemu kolejne osoby sprawdzają, czy w spływających protokołach nic nie wygląda podejrzanie.
Tak, komputer w odróżnieniu od ludzi policzyłby wszystkie głosy bez żadnego błędu. O ile oczywiście działałby prawidłowo, nikt nie złamałby zabezpieczeń systemu wyborczego, nikt nie postanowiłby podkręcić wyniku itd. – takie wątpliwości mielibyśmy przy okazji każdych wyborów. Myślałam, że wojna na Ukrainie i ciągłe przypominanie o rosyjskich wpływach, rosyjskich próbach destabilizowania sytuacji w różnych krajach ostatecznie zakończy naiwne marzenia o głosowaniu przez internet. Ale być może zakończy je dopiero obserwowana przez nas szarża Giertycha.
Źródło: Republika/wszystkoconajwazniejsze.pl
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Wiadomościach Google.
Jesteśmy na Youtube: Bądź z nami na Youtube
Jesteśmy na Facebooku: Bądź z nami na FB
Jesteśmy na platformie X: Bądź z nami na X