Jeden z najbardziej znanych artystów świata, zdobywca kilkunastu nagród Grammy, wystąpi w sobotę na warszawskim PGE Narodowym. Koncert odbędzie się w ramach trasy koncertowej "My Songs Tour".
Czy Stinga w ogóle trzeba komuś przedstawiać? Nie sposób streścić jego muzycznej biografii w zwięzłym artykule. Można jedynie przytoczyć kilka ciekawostek, które nie wszystkim – być może – są znane. Wyłania się z nich obraz nie tylko wybitnego artysty, ale i skromnego człowieka, którego da się polubić.
O artyście słów kilka...
Czasem to, co zostaje z człowiekiem na zawsze, bierze się z czystego przypadku. Tak było z pseudonimem scenicznym przyszłego muzyka The Police. Artysta urodził się 2 października 1951 r. jako Gordon Matthew Sumner. Ale podczas jednego z koncertów z lokalnym zespołem Phoenix Jazzmen ubrał się w sweter w biało czarne-pasy. Koledzy uznali, że wygląda w nim jak pszczoła lub osa („Sting” oznacza „żądło”, „ukąszenie”). Po latach twórca „Englishman in New York” przyznał, że od lat nawet najbliżsi nie zwracają się do niego imieniem Gordon.
„Nigdy nie zapomniałem, skąd pochodzę” – powiedział w trakcie promocji swojej książkowej autobiografii „Niespokojna muzyka”. A pochodzi z robotniczej dzielnicy miasteczka Wallsend w północno-wschodniej Anglii. Z racji irlandzkich korzeni swojej babki odebrał wykształcenie w katolickich szkołach. Nie ukończył jednak filologii angielskiej na Uniwersytecie Warwick w Coventry. Wytrzymał tam zaledwie semestr. Dziś nie przeczy, że nie jest religijny. „Sam nawet nie wiem, czy mam duszę” – wyznał w jednym z wywiadów. Określa się mianem agnostyka.
Twierdzi, że bycie muzykiem przypomina funkcjonowanie osoby mającej zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. To trwanie w ciągłym niepokoju i lęku, czy zdoła się jeszcze stworzyć coś wartościowego. W toku trwającej blisko pół wieku kariery nie uciekał przed żadnym gatunkiem muzycznym. Jako członek legendarnego tria The Police (tworzonego ze Stewartem Copelandem i Andym Summersem) miał wizerunek klasycznego rockmana. We wcześnej młodości fascynował go jazz, a nawet muzyka country. Jeden z najsłynniejszych przebojów Stinga, „Desert Rose”, jest silnie inspirowany muzyką orientalną (do współpracy przy nim zaprosił algierskiego piosenkarza muzyki rai znanego pod pseudonimem Cheb Mami). W rozmowach z dziennikarzami mawia jednak, że rock jest zapisany gdzieś w jego muzycznym DNA.
Nie jest łowcą autografów, ale w osobistej kolekcji pieczołowicie przechowuje jeden – napisany ręką Franka Sinatry. Sting nie obawiał się eksperymentować z dorobkiem legendarnego artysty. 25 maja ukazał się stworzony we współpracy Stinga z Shaggym album „Com Fly Wid Mi” zawierający piosenki Sinatry w aranżacjach reggae.
O Polsce zawsze mówi ciepło i sympatią. Nie jest też tajemnicą jego sceniczna zażyłość z Anną Marią Jopek. Sting był idolem wokalistki od jej najmłodszych lat. Gdy podczas jednego z koncertów supportowała występ Stinga, w pewnym momencie zauważyła, że muzyk przygląda się jej występowi zza kulis. Ugięły się pod nią kolana, ale zachowała na scenie zimną krew. Po koncercie artysta miał po przyjacielsku objąć piosenkarkę, pogratulować jej i zaproponować współpracę. Jak wspominała potem, zupełnie odjęło jej mowę, ale jak zdradziła, Sting też nie jest typem gaduły. „To bardzo nieśmiały człowiek” – zaznaczyła artystka, która i tym razem pojawi się w Warszawie na tej samej scenie na Stadionie Narodowym, co Sting.
W oknie poniżej jeden z najbardziej popularnych utworów artysty: